Historii – własne słowo
Zanim w dzisiejszym odcinku przedstawimy dalszy ciąg zapisu jego obozowych przeżyć i ich odbicie w dziełach artysty – wracamy jeszcze na chwilę do wspomnień Szajny 11 bloku śmierci, w którym znalazł się po nieudanej ucieczce z obozu:
Przez dwa miesiące byłem po raz drugi na bloku śmierci w bunkrze. Pierwsze dwa tygodnie z tego siedzieliśmy z Salwą w Stehbunkrze osobno, żyliśmy na powierzchni 80 cm2 w celi, do której wchodziło się jak do komina przez niskie drzwi, gdzie nie było okna. W tej mikro-przestrzeni spaliśmy w kucki wsparci łokciami o puszkę po marmoladzie, która miała służyć na odchody. Jej nakryciem była miska na zupę. Byliśmy tu bez butów i bielizny, jedynie w portkach i bluzie. Dobrze, że to było lato. A w ogóle to nie wiedzieliśmy, czy już dziś czy jutro, wieczorem nie powieszą nas. Przecież zeznania nasze nie były ważne. Próba ucieczki czy podejrzenie o nią, czy tylko skradziona wódka, co było już sabotażem, przy masowej zagładzie niewinnych, to wszystko jedno. Szukanie dowodów w tej sprawie wydaje się w ogóle śmieszne. Jedynie podanie posiłku raz dziennie orientuje nas o upływie czasu. A może to rzecz względna tutaj? Tutaj to nic nie znaczy, liczą się tylko wyroki, ich ilość. W tym okresie oddział polityczny szalje, wykrywa coraz to nowe sprawy. Rozwałki były zapowiadane w bunkrze okrzykiem kapobunkra Jakuba: Zelle sauber machen! Wtedy wiedzieliśmy, że mamy gości, po których wizycie zmniejszy się stan celi przynajmniej o połowę. Nie odczuwamy głodu. Obejście naszej powierzchni życiowej 80 cm2 nie wymaga wysiłku. Ogarniamy ją palcami, bo oczy nie widzą, jest ciemno. Chropawe ściany źle obrzuconym tynkiem tworzą mapę, po której możemy błądzić dłonią, ocierać się palcami na rozgrzewki i i myśleć o tym. co się przeżyło lub zastanawiać, co może być tam dalej za granicą naszej świadomości. Takich stojących bunkrów było 5. Przy podaniu posiłku widziałem tylko nogi do kolan, które wsuwały miskę z zupą. Wiemy i o tym, że skazywano tu na śmierć głodową i że można dożyć bez wody 20 dni. Na razie naszego spokoju nic z zewnątrz nie zakłóca. Najgorzej jednak było z długim staniem. Nogi słabły, bolały od betonu stopy. Osunięcie się w pozycję siedzącą z podkurczonymi nogami stawało się bardzo bolesne. Zastanie się kolan nie pozwalało potem wstać. W krzyku z okropnego bólu starałem się dźwignąć, aby wyprostować nogi. Drapałem pazurami ściany, aby o coś zaczepić, aby się podeprzeć i pomóc sobie, często na próżno. Wywracałem się do góry nogami, ale to nie wystarczało na długo. Na domiar wszystkiego, ta przeklęta puszka i miska, z którymi trzeba było ostrożnie, a które tyle miejsca zajmowały. Po kilku pierwszych dniach orientujemy się, że tutaj odczekamy kurację rannego Edka, o którym nic nie wiedzieliśmy, czy nawet żyje. Po dwóch tygodniach lokują nas w celach zbiorowych osobno. Jesteśmy świadkami ostatnich dni życia wielu kolegów, którzy byli tu rozwaleni. Nerwowa atmosfera stłoczonych po 8-10 więźniów w jednej małej celi, ludzi z różnymi tajemnicami i nie mogących się zwierzyć i nie usposobionych w obliczu śmierci na czcze rozmowy, stawała się nie do zniesienia. Było zawsze tylu, ilu rzędem na podłodze mogło się pomieścić. I znowu głowa, nogi, nogi, głowa i komenda: Spać na prawym boku! na betonie bez słomy, bez bielizny, mydła. Na bloku tym była umywalnia, tzw. Waschraum, ale służyła przede wszystkim do rozbierania ofiar przed rozwałką. Zwykle następowało to we wtorki albo piątki. Staranniej sprzątaliśmy wtedy cele gałganem z koca, zresztą było tu czysto. Palcami można było zebrać najmniejszy proch. Czasu na to mieliśmy dosyć. Uchylone okna z osłonami murowanymi zasłaniano wtedy derkami. W celach panował cichy półmrok, który nie gubił jednak odgłosów bosych stóp przeprowadzonych pod czarną ścianę. Siedziałem wtedy w celi od strony podwórka. Wszyscy, którzy tu ze mną zostali, siedząc pod ścianami celi nieruchomo wsłuchiwali się w odgłosy dochodzące z zewnątrz. Tam na górze też nie było głośno. Ludzie umierali bez histerii. Raz słyszałem głośne zawołanie: Niech was polska krew zaleje! – ale tuż zaraz padł strzał, stłumiony, jakby w puszkę blaszaną i słyszało się osunięcie ciała, jak spadający wór. Całymi popołudniami odbywały się rozwałki i trwały aż do pory obiadowej dla SS-manów. Opróżniały się nasze cele i przychodzili nowi. Byli wśród nich i tacy, którzy mieli błahe dyscyplinarne przewinienia, często nie udowodnione.
Innym razem w gorący dzień tego lata likwidowali polityczną organizację b. wojskowych z płk. Dziamą na czele. Pracowali w Kommando Bekleidungswerkstdtte, w którym i ja krótko byłem zatrudniony jako uczeń krawiecki w 1941 r. Stąd też znałem osobiście wielu z tych, którzy tu zginęli. W dniu tym otworzył SS-man i naszą celę. Było nas ośmiu, o czym zameldował starszy celi. Staliśmy rzędem ustawieni i każdy z nas wymieniał swój numer. SS-man z listy podawał nagłówek sprawy w dwóch lub trzech słowach, a szanowna elita politycznego oddziału i Komendantury, stojąca w głębi korytarza orzekała jednym słowem o życiu: Bleiben – zostać, lub słowem: Heraus! na zewnątrz – co znaczyło śmierć. Dwóch moich poprzedników (w tym jeden Niemiec) po wymienieniu swoich numerów, usłyszało: Zostać. Każdy z nich przechodził potem na przeciwną stronę celi, zostawał na baczność. Trzeci współtowarzysz przede mną został wywołany i korytarzami skierowany do umywalni na rozbiórkę, Nie mogłem wydobyć słowa, gdy przyszła na mnie kolej. Wypowiedziałem swój numer za głośno, usłyszałem szelest papieru SS-mana, który odnajdywał tytuł mojej sprawy i usłyszałem jej nagłówek: Fluchtversuch – próba ucieczki. Pociemniało mi w oczach, wiedziałem co to znaczy. Po chwili usłyszałem z ust tego Grabnera: Heraus! Nie wiem jak to się stało, że nogi miałem jak z wosku, kiedy opuszczałem celę i jak znalazłem się już na korytarzu, skąd nie było odwrotu. Ale widzę, że SS-man prowadzący naszą sprawę wyjaśnia komendantowi, że nasza sprawa, tzn. Edka, Sakwy i moja jeszcze nie jest zamknięta. I tak zostaję cofnięty do celi, tym samym uratowany. Co się później działo nie bardzo pamiętam. Zostało nas w celi tylko czterech, rozwałka szła na całego, duszno nam było wszystkim.
DROGA DO WOLNOŚCI
Mówi się często, że pańska sztuka w ogóle – malarska czy teatralna – odbija częstokroć pańskie przeżycia wojenne, oświęcimskie. W jaki sposób, w jakim stopniu ten niesamowity hart wpłynął na pański kierunek w sztuce? Jak to się stało, że pan po powrocie z obozu wybrał właśnie ten rodzaj studiów i dlaczego właśnie plastyka i teatr stały się pańską pasją?
Wydaje mi się, że była to reakcja na długi czas wyjałowienia umysłowego i fizycznego człowieka w tych warunkach, jakie stwarza obóz i dalej – moja wrażliwość, wrażliwość chłopca, który tam się znalazł. Właściwie pierwsze uderzenie nie polegało na tym, że jest źle, trudniej czy gorzej, i jak ratować życie, bo jasne jest, że to przerastało nasze wyobrażenia, nie tylko młodych ale i starszych. Natomiast to, co z obozu wyniosłem, to była przedwczesna dojrzałość, wielkie zdziwienie dotyczące tego wszystkiego czego nie przypuszczałem i nie wiedziałem, sprzed wojny i przed okupacją, zdziwienie, że w świecie może się coś takiego dziać, że człowiek może być zdany na tak okrutną sytuację, która była wcześniej w historii nie do pomyślenia, sytuacja ludobójstwa w świecie cywilizowanym, ale moje drugie zdziwienie polegało też na tym, że warunki obozowe przyspieszyły i ukształtowały zarazem moją świadomość polityczną. Otworzyły się oczy na walkę okrutną i bezwzględną ludzi przeciw bezbronnym ludziom. Nie wyciągnąłem z obozu tego ostatecznego wniosku, że tylko siła ma rację, poszerzyło mnie to życie wśród masy ludzi o różnej narodowości i mentalności, od prostych do uczonych. Obserwacja tego wszystkiego jest inną płaszczyzną myślenia o sztuce, jako wewnętrznej konieczności spełnienia treści głęboko ludzkich. Martyrologię, przeżycia obozowe zaciera czas i życie obecne. Najpierw człowiek musiał się sam obronić z konsekwencji poobozowych. Życie jest normalną siłą przeciwstawiania się nie tylko niszczącemu czasowi, ale i wypracowaniem w sobie może instynktownych albo rozumnych cech i realiów, jak np. ogólna dążność do zawiązania rodziny, która bezpośrednio po wojnie była silniejsza i stanowiła reakcję na izolację obozową. Intensywna po wojnie chęć do nauki, wybór studiów był dobrowolny, bez żadnych sankcji rodzicielskich i kalkulacji zawodowej. Pierwsze pragnienie, to skończyć szkołę średnią, sprawdzić siebie wśród innych. Dla ratowania własnej godności należało utwierdzić swoją osobowość faktem, czynem. Stąd ta mobilizacja, która doprowadziła do tego, że bezpośrednio po wyzwoleniu podjąłem naukę w liceum, otrzymałem świadectwo dojrzałości w 1947 roku. Wyzwolenie spotkało mnie na terenie Niemiec, po wywiezieniu z Oświęcimia do Buchenwaldu, a stamtąd do podobozu w Schoenebeck pod Magdeburgiem. Tam w trakcie ewakuacji obozu w kwietniu 1945 uciekłem. Do trzech razy sztuka – pomyślałem wtedy, i ta trzecia ucieczka – po dwóch tragicznie nieudanych – powiodła się. Choć ryzyko było nie mniejsze. Osobno przed nami uciekał Edward Salwa z Warszawy, ten sam, który wraz ze mną i Kiczmachowskim uciekał z Brzezinki. Salwa zginął w połowie kwietnia w drodze do wolności, złapany na ucieczce podczas ewakuacji obozu i rozstrzelany. Widziałem jego zwłoki po dwóch czy trzech dniach, leżał na skraju lasku z bochenkiem chleba na piersi.
Uratowaliśmy się – ja z przypadkowo spotkanym kolegą, więźniem, znowu we dwójkę w kopie słomy, która szczęśliwie nie spłonęła mimo wielkiej siły ognia artylerii amerykańskiej. Zagrzebani tam byliśmy przez cztery dni i trzy noce. Za krótko to było, aby umrzeć z głodu, ale wystarczało, aby być wolnym – 11 kwietnia 1945, tak wolnym, jak w sztuce Leona Kruczkowskiego Pierwszy dzień wolności. To nie był haust wolności, chwila szczęścia, ale to rozczarowanie należy znowu do innych spostrzeżeń o tym, że było to moją sprawą i niczyją poza tym, bo byliśmy tu obcy i nadal głodni. Czy będziemy umieli znaleźć się wśród innych ludzi? Byliśmy w głębi Niemiec, daleko od kraju. Należało odkryć zupełnie inny świat, niezależnie od tego, że to były Niemcy – świat zbombardowany, zniszczony, co oczywiście nie ułatwiało nam przejścia z niewoli w normalne życie. Były niedobory w jedzeniu, ale przede wszystkim niedobory w psychice ludzkiej. Przez parę pierwszych miesięcy wiele rzeczy wydawało się bardziej bagatelnymi, powierzchownymi, wydawało się, że jesteśmy ludźmi, których autentyczne życie spełniło się w obozowych okrutnych warunkach. Trzeba się było przemóc w sobie samym, a to trwało wiele tygodni i miesięcy, trzeba było przełamywać stale zatracenie ufności w lepszy świat. To przedwczesne „zestarzenie się” pod nadciśnieniem wydarzeń, nie sensacyjnych, ale ostatecznych, przekraczających normy świata, wydaje się i dzisiaj groźne i chodzi o to, żeby poczucie bezbronności człowieka zmniejszało się, żeby jego poczucie człowieczeństwa w uprzedmiotowionym świecie współczesnym brało górę.
W reżyserii i scenografii mojej, w tym, co nazywam jednością teatru otwartego, jest coś adekwatnego naszym czasom.
Przede wszystkim, chciałbym, aby młodzież dnia dzisiejszego nie tak długo szukała siebie, bo dzisiejszy świat cechuje ruch, szybka przeobrażalność zjawisk, które tym bardziej ulegają szybkim przemianom, nadciśnieniu informacji. Dzisiejszy człowiek teatru musi wytrzymać – co więcej – musi wybrać i zaproponować, samookreślić siebie, i chyba na tym polega to poszerzenie naszej tradycji, w której tkwimy z całą racją przeobrażeń naszej epoki. Utrwalanie siebie w konwencjach historycznych niewiele się przyda, wydaje mi się, że radykalne przemiany społeczne, odmienne zjawiska, szczególnie złożone w świecie cywilizacji drugiej połowy XX wieku zobowiązują, więc próbujmy od współczesności przechodzić w przyszłość, żeby nie tkwić w jakichś układach, które racje mają może w ekonomii, ale sztuka takiego pojęcia jak stabilizacja nie tylko że nie znosi, ale chyba jest jej to obce, sztuka istnieje w ciągłym ruchu, współczesny świat istnieje w ruchu ciągłych przeobrażeń, tak że propozycja, czyli to co nazywamy wyprzedzające w układzie zjawisk kulturalnych i twórczych winno cechować przede wszystkim ludzi młodych, których wyobraźnia jest bardzo chłonna.
PUSTE POLE
Biorąc na warsztat do realizacji temat Oświęcimia w sztuce Tadeusza Hołuja Puste pole – miałem przede wszystkim szalenie dużo od siebie do spełnienia. Sztuka mi przeszkadzała, bo była jak gdyby pewnym fragmentem czegoś dawnego, jakimś epizodem, wymyślonym zresztą przez autora.
To nie był autentyk, to co Hołuj pisał?
Nie. Mnie się wydaje, że to był materiał, w jakimś sensie częściowo autentyczny, ale tu raczej chodziło o próbę syntezy na kanwie jakiegoś wydarzenia obozowego, o spotkaniu dwóch b. oświęcimiaków – z tym, że jeden żył za granicą i przyjechał odwiedzić muzeum obozowe, a drugi z nich był tu strażnikiem obozu-muzeum po wojnie i że z czasów wojny mieli jakieś osobiste porachunki, ale było to tylko pretekstem tej sztuki, a chodziło nam o sprawy większe. Dla poszerzenia tematu, uważałem, musi to być powiedziane w kategoriach wielkiego uogólnienia, apokalipsy naszych czasów, która sięgała tam mordu – ludobójstwa. Wydawało mi się, że noszę w sobie jakąś konieczność spełnienia czegoś, może nie spełnionego w obozie, może właśnie poprzez to, że powinienem był w obozie regularnie, jak wielu moich kolegów, jak większość – umrzeć. Nurtowało mnie poczucie zadłużenia wobec nieżyjących, a jednocześnie uważałem, że jakieś przetworzenie sztuki Hołuja jest potrzebne. Na przykładzie obozów istnieje konieczność sięgnięcia dzisiaj po szerokie uogólnienie do poetyki istnienia ludzkiego, potrzeby myślenia kategoriami, APOKALIPSĄ NASZYCH CZASÓW. To był dla mnie ten właśnie temat, a nie temat faktu obozowego, który, uważam, jest dzisiaj dużo mniej znaczący, a u odbiorcy, widza, dzisiaj po tych dwudziestu kilku latach czujemy, że jest odbierany często w kanwie sensacji, kryminału.
Zwłaszcza przez młodsze pokolenie?
Niestety, tak, ale o tyle dobrze, że istnieje jeszcze jakaś komunikacja między odbiorcą a naszymi doświadczeniami, bo wreszcie nie o współczucie nam chodzi, ale wydaje się, że o utrwalenie bardziej autentyczne w ludziach tego, co oczywiście w normalnym życiu nie da się przełożyć, bo jest wyjęte z nieobecnego na szczęście świata, nieobecnego dzisiaj i tak odmiennego dyscypliną myślenia i złożonością faktów, i pojęciami moralnymi nieprzypisywalnymi życiu, gdzie cała struktura życia była czymś innym, absolutną prawdą totalnego uwarunkowania. W obozie aż do śmierci chodzi o to, że tam samo życie było już wyrokiem, które się miało skończyć, miało się kończyć przejściem przez komin. W związku z tym, ten osobny świat obozowy, biorąc z punktu widzenia rozważań moralnych, z punktu widzenia prawnego – nie miał być w jakikolwiek sposób przystający do normalnych stosunków i kryteriów. Jeżeli powiemy, że tamto umieranie było autentycznością życia, to teraz wszystko jest tylko sprawą życia od końca do początku. Przekazanie tamtej autentyczności poprzez metaforę, skrót, lapidarność, poprzez poetykę daje więcej niż faktografia w teatrze.
Pan mówił na temat swojej wizji, artystycznego przetwarzania tematu w sztuce Hołuja.
Chciałem uzyskać dwie warstwy przenikającego się ze sobą czasu. Wiersz, który został melodyjnie potraktowany, był jakby pieśnią, modłami o to, aby się to nie powtórzyło, wiersz dołączony, domontowany w przedstawieniu na jego finał stał się naszym motto.
Muzykę zleciłem Adamowi Walacińskiemu, który pisząc ją miał pewne zbliżenie do tematu, poprzez czasy, w których żyje – dużo, bliższe niż z historią w Faraonie. Mówię dlatego o tym, bo komponował wówcząs muzykę do filmu Faraon. Tutaj różnica polegała na tym, że dla mnie muzyka w tymże przedstawieniu miała określone miejsce, np. ażeby odsłonić głębię ciszy oświęcimskiej czy agonię w krematorium. Celem dźwięków w tym przedstawieniu było wytwarzanie akcji obsesyjnej, były to pogłosy, szmery, chodziło o osaczenie całej widowni w teatrze i posługiwaliśmy się tu również żywymi dźwiękami aktorów – były to szepty, często różnojęzyczne efekty skłócenia w scenie gazowania dziewcząt odmierzające czas. U podłoża moich przedstawień-happeningów leży to nagromadzenie i nakładanie się spraw ostatecznych.
Scenę, gdzie nie ma tekstu, robię długo. Niezapomniana scena, jak to głosiła prasa polska i zagraniczna, gazowania dziewcząt odbywała się wśród zgiełku taczek, które wiodły więźniów z przeciwległych sobie kierunków. Taczki były tu ich powodem życia, „Arbeit macht frei” i przyczyną wykończenia – śmiercią. Dzisiejsze uprzedmiotowienie człowieka widzę w jego dobrowolnej degradacji siebie samego. W międzyczasie przewijały się jakieś urywane dźwięki, gwizdy lokomotywy, znaki muzyczno-plastyczne nadjeżdżającego transportu, ruchome światła i SS-mani, którzy mieli zamiast pistoletów reflektory, którymi świecili po oczach widowni.
Kobiety, które zrzucały suknie, zrzucały peruki, ukazując ostrzyżone głowy, rozbierały się i były zupełnie nagie jak w łaźni, gonione hałasem psów, zapędzane przez SS-mnów z głębi horyzontu, biegnące do przodu, wprost w widownię, wydawało się, że zejdą ze sceny, to znów cofające się przed przeznaczeniem, przystawały. Jednak pogrążają się w zapadni jak gdyby we wspólnym grobie. Teraz zjeżdżały olbrzymie rury z czarnej blachy w środku rozżarzone reflektorami, kilkanaście takich przy łagodnym i powolnym dźwięku syczenia, sugerującym wsypywanie gazu i śmierci zarazem. Wydobywały się jakieś jęki, ale tej maszynerii nic nie powstrzymało wreszcie nie była ona tym jak wyglądało gazowanie autentyczne. Natomiast ci Niemcy statyczni, stali nieruchomi, właśnie nieczynni, ale byli tu obecni. Oni – jako powody tej całej sprawy, a nie tylko jako ci czynni, choć teraz wydają się być tylko obserwatorami. Metafora staje się szersza w czasie – na pustej scenie, kiedy już nie ma ludzi, liżą nadal widownię światłem reflektorów, szukają ofiar nowych i pamiętamy to, jak te nagłe wizyty w domach nad ranem. Tak się zaczynało przy łapance, i w każdym zresztą śledztwie, i podczas przesłuchania oskarżonego, jak przestępcy światło biło w oczy. Więc tutaj widownia stała się w jakimś sensie tą resztą, która do gazu jeszcze nie poszła, która siedziała jak zamurowana na sali. Dalej, odzywały się nagle głosy niemieckiej komendy – bełkotu, bełkoty, które można by było rozumieć jako agonię tych z dołu, a żołdacy zaczynali już zgarniać, przeglądać i wybierać skarby, jak np. wspaniale futra – kraść te rzeczy, które pozostawiono i tę perukę zrzuconą, którą można już kopnąć, i ciuch zrzucony z więźniarki, chociaż ona jeszcze żyje. Chodziło o uzmysłowienie i przekazanie tego wszystkiego, co nazywamy „tony i wagony skarbów wywożonych z Oświęcimia dla Rzeszy”. Przeszyć światłem na wylot, wzmóc ekspresję dźwiękiem, wytworzyć napięcia emocjonalne – czasoprzestrzenne, co było moim celem jako reżysera i scenografa w jednej osobie.
„Oni” zostali na placu, „oni” są nadal. Kiedy skończyliśmy ten temat – przerzucam akcję – scena trwa, SS-mani operują światłami, wyciszają się, i psy, i świsty lokomotywy, wygaszam scenę zupełnie, a widownia widzi tylko czarne sylwetki w hełmach. Opuszczam na tę czerń olbrzymi, biały ekran dokumentalnych zdjęć z Oświęcimia, zrobionych tuż po wyzwoleniu przez Makarewicza, leżących zwłok, w ich dużym zbliżeniu. Ekran nie jest twardy, faluje, ludzie z fotografii wyglądają jak w jakiejś toni, w wodzie, trochę jak preparaty medyczne, coś co można by w takim stanie przechować tylko w spirytusie. Poruszanie się tego ekranu dało im jak gdyby dno przestrzeni, wartość oczyszczenia. Ta nieruchomość, zachowanie statyczności obrazu było ważne, bo na jego tle dogasały przebitki głosów w różnych językach: mamo, mutti, mamma, głosy gdzieś z przepaści wyjęte z zapomnienia. Chciałem tu oddać przenikanie się czasu.
Nie na własnych przeżyciach budowałem to przedstawienie, nie epatowałem martyrologią, ale chodziło mi o poruszenie i uzmysłowienie spraw, które do dzisiaj trwają, spraw, za które i dzisiaj mordercy czują się niewinni. Z ludobójstwa tamtego nie wyciągnięto dostatecznych wniosków moralnych. Czyżby nadchodziła era mordu rytualnego, tłumaczonego dziś interesami świata cywilizacji?