Dno

Kończą się obozy harcerskie i piękne wakacje. Wybuch drugiej wojny światowej zastaje mnie, jako 17-letniego chłopca, jeszcze przed maturą. Zostaję zmobilizowany. Wraz z wieloma kolegami mojej czwartej klasy gimnazjalnej dostaję karabin i jestem żołnierzem. Szybko zbliża się front niemiecki, trwają naloty. Padają bomby, padają ludzie, widzę pierwsze trupy. Nasz rzeszowski 17. pułk piechoty, duma niedużego miasteczka, jest od dawna w boju, a my, nieletni chłopcy z „przysposobienia wojskowego” w bluzach khaki, pełnimy służbę strzegąc mostów, dworców kolejowych i innych ważnych punktów w mieście przed dywersantami. Z tej odpowiedzialności jesteśmy dumni.

7 września z bronią w ręku i tajnymi papierami Rejonowej Komendy Uzupełnień ruszamy przez podgórski Dynów długim konwojem z Rzeszowa do Przemyśla. Oddział nasz składa się z około 70 ludzi i kilkunastu furmanek wyładowanych bronią. Nocą poruszamy się szybciej i w ten sposób unikamy bombardowań. Ale o zmierzchu bywamy często pod ostrzałem nacjonalistycznych band ukraińskich, musimy ostrzeliwać się i zmieniać zmęczone konie. Bombardowani za Przemyślem, nie jesteśmy rozbici, dobijamy koleją pod Gródek Jagielloński. Tu stoimy całymi godzinami w szczerym polu, atakowani przez niemieckie samoloty. Sypie się na łeb ziemia, ale żyjemy. Po kilku dniach docieramy do Lwowa. Miasto wyległo na ulice, ludność pomaga zmęczonym uciekinierom. Wśród tłumu są starcy, kobiety i dzieci. „Dajcie nam wody” – proszę. Każdy dzieli się z innymi czym może.

Płonie dworzec kolejowy. Czarny dym zasnuwa ulice, pali się znana wytwórnia wódek Baczewskiego. Miasto przygotowuje się do obrony dniem i nocą, ulica Gródecka jest rozkopana, przeciw czołgom wzniesiono okopy.

Mieszkamy ze Zbyszkiem Bentkowskim w opuszczonych koszarach 40. Pułku Ułanów. Pomagamy w budowie barykad i dowozie broni. Niemcy wzywają ludność do poddania się pod groźbą całkowitego zniszczenia miasta, ale to nie skutkuje. Dają ultimatum, ale Lwów jest semper fidelis Polsce i nadal walczy. Ludność cywilna wezwana przez prezydenta Langera do opuszczenia miasta, udaje się na wędrówkę w nieznane. Razem ze Zbyszkiem decydujemy się na ucieczkę do Rumunii w celu prowadzenia dalszej walki. Idzie nas pięciu. Doświadczamy po drodze barbarzyńskich napadów, widzimy bezbronnych pomordowanych, których ciała leżą porzucone w przydrożnych rowach. To rezultat działań Ukraińców, którzy okazali w ten sposób bezwzględność i okrucieństwo także w stosunku do kobiet i dzieci. Pieszo wśród tłumów zmierzamy na południowy wschód.

Dopiero na polecenie dowódcy jednostki pancernej, na wschodnich kresach Polski, tuż za Brzeżanami, musimy zdać broń. Małoletnich tu nie potrzebują. Być może jutro rozegra się tu bitwa straceńców. Piękni ludzie, ich twarze są poważne. Sytuacja ta zamyka nam drogę na Zaleszczyki. Jest słoneczny dzień 17 lub 18 września. „Nic tu po was gówniarze” – mówi sierżant, żegnając się z nami.

Wracamy tą samą drogą do Lwowa, niepewni jutra. W mieście panuje cisza jak przed burzą, nie ma nalotów, umilkły niemieckie działa. Aż tu nagle po kilku dniach ciężkimi czołgami, pieszo i furmankami, przez cały długi dzień wkracza armia radziecka. Warkot motorów, szczęk żelastwa na brukach głuszy wszystko. Robi się gęsto od ludzi, miasto pełne obcych, głód coraz dotkliwiej wkrada się do domów. Zamknięte sklepy, ulicami chodzą tylko kobiety, jest godzina policyjna. Twarze obleka niepewność, strach czai się w oczach kobiet.

Za dnia usuwamy barykady wzniesione niedawno, zmieniamy często noclegi, nie mamy domu ani stałego miejsca zamieszkania. Przygarnięty na dłużej w domku starszych ludzi przy ulicy Kulparkowskiej naprzeciw zakładu ludzi obłąkanych, pomagam państwu Wilimowskim. Dwóch synów mają na froncie. Jeden z nich był docentem na Politechnice, drugi ranny w obronie Warszawy, leży tam w szpitalu. Nikt go nie może odwiedzić, granica podzieliła Polskę.

Trudy września, października i listopada 1939 roku, a także obawa przed aresztowaniem, bo nie mamy stałego miejsca zameldowania, każą mi wrócić do rodzinnego domu w Rzeszowie. Zbliża się sroga zima, granica jest pilnie strzeżona, przekraczam ją w listopadzie, na południe od Jarosławia. Przeprawiam się nocą, niepostrzeżony, przez San. Cały mokry i zziębnięty przedostaję się do Rzeszowa. Dom ojca i nieoczekiwana radość. Starszy brat Olek jest już w domu, o najstarszym Stanisławie brak wieści.

Sytuacja w tak zwanej Generalnej Guberni nie zapowiada jeszcze terroru, ale nie pozwala na swobodne poruszanie się po mieście i kraju. Trzeba mieć kartę pracy, odpruć guziki gimnazjalisty. Dziś jestem na utrzymaniu ojca, ale co będzie jutro? Żyjemy ze skromnych zapasów i wyprzedaży. Wszystkiego zaczyna brakować. Nocami stoimy w kolejkach po chleb.

Nagle 3 maja 1940 roku, w rocznicę narodowego święta, świtem, około 5-tej nad ranem, słychać łomot do domów. Żandarmi niemieccy aresztują młodzież gimnazjalną. Po dwóch tygodniach wszyscy zostają odtransportowani w niewiadomym kierunku. Rodzice poszukują śladów. Ich dzieci są w więzieniu tarnowskim. Po sześciu tygodniach pobytu w celach, 14 czerwca 1940 roku stają się pierwszym transportem polskich więźniów wywiezionych do KL Auschwitz. 

Nie było sądu, a jest kara za winy niepopełnione. W tej sytuacji znalazło się 758 ludzi.

W nocy z 2 na 3 maja 1940 roku ani mnie, ani brata nie było w domu. Spaliśmy na parceli ojca, w szopie z narzędziami. Omija nas aresztowanie, jesteśmy jeszcze uratowani. Ulice miasta pustoszeją. Strach pada na ludzi. Jesienią udaje mi się dostać pracę w dawniej polskich zakładach lotniczych, w charakterze brakarza.

To chroni mnie przed wywozem na przymusowe roboty do Niemiec. W fabryce produkowane są podzespoły do samolotów później wysyłane do montażu w Niemczech. Produkcja jest ściśle tajna. W tym czasie zdobywam zawód i coś więcej. Wciągam się w pracę konspiracyjną. Jestem łącznikiem, kolporterem ulotek w organizacji harcerskiej „Szare Szeregi”. Wkrótce też zaczynam działać w Związku Walki Zbrojnej. Pseudonim: Esjot 25. Jest jesień 1940 roku. Dokonuję licznych sabotaży, niszczę cenne i potrzebne dla niemieckiej produkcji części, wynoszę z zakładu plany techniczne i rysunki. Wszystko co tajne staje się jawne dla naszej Organizacji. Ryzykując nie liczę się z możliwością kontroli przy bramie ani z niebezpieczeństwem złapania na gorącym uczynku. Codziennie przeszukują i fniemal codziennie kogoś aresztują. Moim przełożonym w konspiracji jest starszy kolega gimnazjalny Zdzich Koza z Załęża, on mnie instruuje i poucza. Przez kilka miesięcy dopisuje mi szczęście, jednakże ogarnia mnie niepokój, przeczucie czegoś, co ma nastąpić.

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1940 roku zostaję wraz z innymi pracownikami zakładu wezwany do biura fabrycznego gestapo. Jest nas siedmiu, większość starszych ode mnie, ludzie żonaci, posiadający dzieci. Gestapowiec w czarnym mundurze, w koszuli koloru gliny, wrzeszczy i gestykuluje. Przez tłumacza volksdeutcha dowiadujemy się, że nas wszystkich rozstrzela za sabotaż! Wszystkich! Opuszcza nas pewność siebie. „Proceder ten musi ustać!” – wrzeszczy, bo...„i tak znajdzie sprawców”. Na razie rozchodzimy się do pracy, z niepokojem zrodzonym z wzajemnej podejrzliwości. Nawiązuję szybko kontakt z Kozą i oczekuję rady, decyzji. „Nie pomożemy, musisz radzić sobie sam” – odpowiada mój zwierzchnik. „Nie mamy gdzie cię ukryć, brak jest pieniędzy, nie ma lewych papierów – rób co chcesz, musisz zniknąć bo cię zwiną – z tobą rozwalą innych”. Wydoroślałem. Poczułem się odpowiedzialny nie tylko za swoje czyny, ale przede wszystkim za życie innych. Jestem spalony. Brak pieniędzy, brak właściwych dokumentów mnie nie odstrasza. Podejmuję decyzję. Uciekam na Węgry.

Jest styczeń 1941 roku. Uciekam. Nie sam, z Olkiem Naganowskim, synem polskiego legionisty, pułkownika z Grudziądza i Niemki z pochodzenia, która czując się Polką, zmuszana, nie podpisała reichlisty i wraz z całą rodziną została wyrzucona do Generalnej Guberni. Marzą nam się polskie legiony w Anglii czy gdzie indziej. Ucieczkę rozumiemy jako konieczność walki, która nie jest tylko sprawą dorosłych. Plan układamy trochę po harcersku, naiwnie. Gromadzimy z trudem

pieniądze, zdobywamy kompas i stare mapy Słowacji i Węgier.

Pewnego dnia, w drugiej połowie stycznia, bez uprzedzenia rodzin, w niedzielny słoneczny poranek, znikamy z domu, Wcześniej przysięgamy sobie z Olkiem Naganowskim uroczyście, że w żadnej sytuacji nikt z nas nie będzie miał pretensji do drugiego.

Pociągiem jedziemy z Rzeszowa przez Tarnów do Piwnicznej. W Tarnowie zdążyliśmy wysłuchać mszy świętej w intencji udanej eskapady. Wreszcie jesteśmy na stacji w Piwnicznej. Góry ośnieżone znaczą granicę między Polską a Słowacją.

Nie wzbudzając podejrzeń straży granicznej, przedostajemy się na ścieżkę prowadzącą w góry, unikając przejścia przez wody Popradu. Tu oczekujemy zmierzchu. W ciemnościach skradamy się skrajem lasu. Jesteśmy w strefie zagrożenia, gdzie o tej porze strzela się bez ostrzeżenia. Oddalamy się od miasta, domostw i ludzi. Śnieżnym grzbietem gór przekraczamy granicę. Upewniają nas o tym słupki obłożone kamieniami. Jednak niebezpieczeństwo nie jest poza nami. Jesteśmy na terenie Słowacji, ale jeszcze w strefie granicznej. Tutaj panuje reżim faszystowskiego księdza Tiso. Górskimi ścieżkami, wzdłuż wijącego się Popradu i ciągle na południe, a zawsze nocą, omijamy słowackie patrole wojskowe.

Za dnia drzemiemy skuleni w śniegu pod osłoną lasu. Nocujemy wśród grobów na cmentarzu w Spiskiej Nowej Wsi. Raz jeden udaje się nam przenocować w ciepłej chacie. Sprowadziła nas starowina, która napotkawszy dwóch zbiedzonych i zabłąkanych w górach, zawróciła ze ślepej drogi. Wysuszeni i syci czujemy się pod wiejską pierzyną bezpieczni. I tak po kilku dniach, z pomocą życzliwych ludzi, dowlekamy się do granicy węgierskiej. Teraz przymierzamy się do drugiego przekroczenia granicy: słowacko-węgierskiej. Wszystko jest tu strzeżone, i drogi i mosty, i dworce kolejowe. Wszędzie pełno wojska. Włóczą się tylko Cyganie.

Wielokrotnie ratuje nas z opresji Olek, który zna perfekt niemiecki. Zagaduje mnie o byle co, pozując na Niemca. Raz nocujemy na dworcu kolejowym, kiedy indziej w chłopskiej chacie, kawałek drogi odbywamy pociągiem, wreszcie klucząc zbliżamy się do rejonów górskich. Omijamy górskie wioski, przy słabym świetle księżyca idziemy zgodnie z kompasem na południe.

Wśród nocnej ciszy dochodzi nas wycie wilków. To nie przeraża chociaż jedyną naszą bronią są scyzoryki i światło latarki elektrycznej. Opędzając się od groźnych i hałaśliwych psów z pobliskich osad, wydostajemy się nad ranem na równą drogę oznakowaną w języku węgierskim. Chociaż napisów nie rozumiemy radość nasza nie ma końca. Głośno cieszymy się z udanej wyprawy, tak dotychczas niepewnej. Nie czujemy zmęczenia, spieczonych gorączką warg, głodu ani pragnienia. Pogwizdując maszerujemy przed siebie a księżyc dyktuje nam kierunek. Po chwili przed nami ukazuje się kilka zabudowań. Wokół nas wszystko śpi. Nie rozumiemy objaśnień na tablicach, mijamy je bezpieczni i pogodni. Nagle zatrzymują nas obce głosy. Słyszymy odbezpieczenia karabinu. Zatrzymujemy się niepewni.

Z ciemności wyłania się dwóch żołnierzy, chyba węgierskich. Coś mówią, gestykulują i zagarniają nas niemal siłą do opodal stojącego budynku.

To posterunek straży granicznej. Rozbudzony ze snu, niekompletnie ubrany komendant mówi coś do nas, chyba po słowacku. Trochę z tego rozumiemy. Wypytuje nas o dokumenty, których przecież nie mamy, celowo zniszczyliśmy je w Słowacji. Budzimy jego nieufność, pyta o cel naszej drogi. Początkowo jest zły, a potem bardziej przyjazny.

Wyjaśniamy z trudem cel naszej drogi. Zyskujemy jego przychylność. Możemy iść spać. Jesteśmy też nakarmieni, możemy wysuszyć zmoczone buty. Wzbudzamy zainteresowanie innych żołnierzy, bo bez łączników, tak młodzi, dotarliśmy aż tutaj, mimo silnej obstawy granicy. Znajdujemy się niedaleko miejscowości Szendro.

Wydaje się, że nic nie ma na przeszkodzie aby dostać się do obozów polskich żołnierzy koło Budapesztu, a stamtąd dalej do Jugosławii przez Grecję do Francji. A może do Anglii? Jakież jest nasze rozczarowanie, kiedy po kilku dniach, decyzją władz miejskich kierują nas z powrotem do granicy słowackiej. Mamy cholernego pecha. Co prawda nie oddano nas słowackiej żandarmerii ale mamy zabroniony pobyt na Węgrzech. W międzyczasie odebrano nam mapy, rozbrojono ze scyzoryków, zniknął gdzieś kompas i latarki. Za to nasza torba pełna jest chleba i boczku. Starczy nam na kilka dni. Pod eskortą węgierskiej straży granicznej skradamy się na tajne miejsce przejścia na Słowację, skąd już nie ma powrotu na Węgry. Przechodzimy cicho niedużą rzeczkę i znikamy w krzakach po słowackiej stronie. W ciemnościach roztopili się węgierscy żołnierze. Mimo wszystko nie tracimy nadziei. Przeraża nas to, że możemy wpaść w ręce faszystów.

Musimy koniecznie przedostać się z powrotem na Węgry. Ale aby ponownie przekroczyć granicę musimy przejść kilka kilometrów. Choć mamy już dość licznych niebezpieczeństw, z których uszliśmy niemal cudem, zmęczeni wędrówką zbieramy ponownie siły. Coraz gęściej sypie nam śnieg w oczy i rozbiela góry, co utrudnia drogę. Jednak szczęśliwie omijamy pobliską wioskę, choć psy węszą za nami i naszczekują. Idąc pod wiatr szukamy schronienia w przydrożnych rowach. Nagle o kilka kroków od nas przechodzi słowacki patrol. Niepewni, zatrzymujemy się w krzakach, za chwilę przejście wydaje się już bezpieczne.

Jest taka sama niedziela i tak ciemno jak dwa tygodnie temu w Polsce. Już dwa tygodnie! Łapiemy oddech i ruszamy dalej. Nagle zza węgła chałupy, ni stąd ni zowąd, pojawiają się dwie uzbrojone postacie. Wpadamy wprost na nie. Zagadują nas o coś, pytają, my nie rozumiemy i tylko milczymy. Jeden podchodzi do nas ostrożnie, drugi trzyma na muszce karabinu.

Oni też są zaskoczeni i zdenerwowani. Ale wiedzą co robić. Zapewne nie jesteśmy jedynymi Polakami przekraczającymi nocą granicę. Kują nas łańcuchami, zamykają na kłódkę bo kajdanków nie mają. Niewiele możemy im wyjaśnić, nie możemy się też bronić. Jesteśmy skuci i związani ze sobą. Zamurowało nas. Opadły nam skrzydła. Ta bezbronność przeraża i obezwładnia. Pierwszy raz w życiu mamy skute ręce. Brutalne traktowanie i groźby są dla nas czymś nowym i niespodziewanym. Odtąd, zawsze już skuci i wielokrotnie przesłuchiwani przez żołdaków w różnych miejscowościach od Spiskiej Nowej Wsi począwszy, a na Preszowie i mniejszych więzieniach kończąc, musimy się słowackiej żandarmerii tłumaczyć z podejrzeń o szpiegostwo, o przynależność do wojskowej polskiej organizacji, o wielokrotne przekraczanie granicy. Źle jest z nami. Odsiadujemy kary w licznych, coraz gorszych aresztach. Coraz bardziej tracimy pewność siebie.

Wrzuceni do zimnych lochów w Preszowie, w nieopalanych podczas mrozów celach, chorujemy z przeziębienia. Sypiamy w piwnicach na ziemi i bez koców. Boję się o zdrowie Olka. Jest wątły i coraz bardziej kaszle. Smutno patrzymy na siebie. Coraz częściej jesteśmy głodni. Z początkiem marca 1941 roku zostajemy krótko ostrzyżeni i choć nie mamy jeszcze męskich zarostów – ogoleni.

Tak odświętni, pod eskortą, opuszczamy więzienie pełne prostytutek, alkoholików i złodziei. Jedziemy pociągiem skuci. Ludzie przyglądają się nam ciekawie, wyczuwa się ich życzliwość. Dają nam papierosy, a nawet wciskają pieniądze. Wszystko to odbierają nam oprawcy. Nasz wygląd, sądzimy, robi na innych wrażenie. I tak po godzinie, może dwóch, jesteśmy dowiezieni do polskiej granicy.

13 marca 1941 roku kończę 19 lat. Pamiętam ten dzień śnieżnych roztopów, mój urodzinowy dzień. I w ten dzień właśnie jesteśmy przekazani w ręce niemieckiej straży granicznej, a następnie w łapy gestapo w Muszynie.

Olek nadal choruje, ma gorączkę, zamyka się coraz bardziej w sobie, milczy. Teraz najbardziej mnie to dręczy. Nie mogę mu pomóc a czekają nas przesłuchania. Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że go z sobą zabrałem.

On ze smutnym uśmiechem pociesza mnie, że niczego nie żałuje, że przecież była to wspólna decyzja. Dobrze przynajmniej, że razem jesteśmy w celi. Ale nie sami. Razem wśród przypadkowych ludzi. Wśród nas znajduje się samotny Żyd złapany na próbie przekroczenia granicy. Jest tutaj od dwóch miesięcy, chodzi po celi boso, ma odmrożone nogi. Zachowuje się jak obłąkany. Z nikim nie rozmawia, jest wychudzony i głodny. Nocą zjada własne ekskrementy. Jesteśmy przypadkową rodziną winnych, podejrzanych, politycznych i zwykłych przestępców, ludzi z wyrokami albo czekających na wyrok. Należymy do tych ostatnich. Bez kontaktu z domem, z bliskimi.

Przesłuchania to osobny cyrk. Każde następne jest coraz trudniejsze. Pierwszy raz spotykamy się z metodami, o których nam się nie śniło. Bicie, kopanie gdzie popadnie, wymuszanie pałkami zeznań. I zawsze dwóch na jednego. Jesteśmy podejrzani o to, że jako kurierzy wojskowi już nie raz przekraczaliśmy granicę, a przyłapani dzisiaj musimy wydać tego, kto nas wysyłał na Węgry. Nie możemy przekonać oprawców, że nie mamy powiązań konspiracyjnych. Nie wierzą. Jesteśmy perfidnie nękani przez tych, którzy lubią stosować tortury. Doznawane cierpienia zbliżają Olka i mnie coraz bardziej.

Podczas przesłuchań pomaga oprawcom ukraiński tłumacz, płynnie mówiący po polsku, rosły i prymitywny mężczyzna o niskim czole, w wieku około trzydziestu lat.

Fachowcy znają swój zawód i mają sposoby na wydobycie jakich chcą zeznań. Ale z nami im się to nie udaje, nie dostają od nas informacji na jakich im zależy. Wszystko to musimy okupić biciem. Przesiadujemy godzinami w ciemnicy. Nie możemy się wysiusiać. Boimy się, że nas za to zatłuką. Czy to wszystko jest zemstą nadludzi?

Parę miesięcy temu, w święto Bożego Narodzenia 1940 roku uciekła z tego więzienia grupa kurierów wojskowych, którzy zabrali ze sobą na Węgry wiele informacji cennych dla gestapo. Była to głośna afera w Muszynie. Nadal żyje nią całe więzienie. Zaufany strażnik więzienny zostaje rozstrzelany, bo dał się upić i okraść z kluczy. Różne są na ten temat opinie, nie wyjaśnione do dnia dzisiejszego. Konspirator czy ofiara własnej słabości i głupoty. Bohater czy sukinsyn. Historia tego nie wyjaśnia.

W celi mamy konfidenta, który skrycie namawia nas na wspólną ucieczkę. Jest niby dezerterem z armii niemieckiej i za to siedzi, ale czy można mieć do niego zaufanie? Wiadomo przecież, że gdybyśmy stąd z nim uciekli, zdradziłby nas.

Nie podtrzymujemy tematu i stronimy od niego. Zbliża się wiosna a my nadal zza krat spoglądamy w niebo. Nachodzą nas różne myśli. Czy nas rozwalą, a może już na zawsze będziemy ofiarami więzień, staniemy się bohaterami własnych pomyłek.

Okres pozbawienia wolności nieznośnie się wydłuża. Już od miesięcy nie wychodzimy na powietrze. Nie ma spacerów, a my przyzwyczajamy się do życia w klatce. Niemcy odnoszą tymczasem sukcesy na wszystkich frontach.

Olek czuje się lepiej. Sądu nikt z aresztowanych się nie spodziewa. Tu ogłasza się tylko wyroki albo wyprowadza nocą i skazuje na śmierć. Ślemy do domów grypsy przez więźniów karanych za drobne przestępstwa, mających w pracy kontakt ze światem zewnętrznym, ale listy nasze nie dochodzą. Rodzice w dalszym ciągu nie mają o nas żadnych wiadomości. Po miesięcznym pobycie w więzieniu w Muszynie transportują nas o świcie, kiedy miasto jeszcze śpi, w zamkniętych samochodach do więzienia w Nowym Sączu. Jest nas około czterdziestu. Wzajemnie się nie znamy, nie wiemy kto i za co, gdzie i kiedy został aresztowany. Podczas drogi, w obstawie żandarmów, siedzimy w kątach ciężarówki, niepewni tego, co się z nami stanie. Na jednym długim łańcuchu, związani szeregowo, wleczeni jesteśmy na duże podwórko więzienia w Nowym Sączu. Są to zabudowania starego klasztoru o grubych i wilgotnych murach. Personel szefa tutejszego gestapo, Hamana (znanego ze stosowania tortur) stanowią zaufani gestapowcy. Panuje na tym terenie stan wyjątkowy, zaostrzony ze względu na działające tu oddziały partyzanckie i przerzuty kurierów za granicę.

W tym starym klasztorze, w jego wielkich celach siedzą również kobiety. W imię nowego porządku oprawcy codziennie wizytują cele, biją łańcuchami albo pękami kluczy po głowach. Większość więźniów jest karana za powiązania konspiracyjne tyczące ucieczek na Węgry. Wracają z gestapo, po przesłuchaniach niepodobni do siebie. Jest wśród nas jeden milczący mężczyzna, przywieziony z obozu w Oświęcimiu na konfrontację. Zapytywany, nie odpowiada. Jego milczenie przeraża nas. Zamknięty w sobie nie wie, jak bardzo chcemy zajrzeć w jego świat, który jutro może stać się naszym życiem. Po miesięcznym pobycie w nowosądeckim więzieniu, tak samo jak poprzednio, świtem transportują nas do więzienia w Tarnowie. Niedaleka to droga a więzienie olbrzymie. Ostrzyżono nam głowy do gołej skóry. Nie ma spacerów, nie otrzymujemy paczek.

„Obcasik” chleba to codzienna porcja. Mała chochelka „wasserzupki”. Czujemy codzienny ubytek sił, głodujemy! W nadmiarze są tylko pluskwy i wszy. Gnieżdżą się w szczelinach ścian i łóżek. Łażą po suficie i lampach, spadają na nas nocą. Nadziewamy je na szpilki i pluskwy wyglądają jak szaszłyki. Tyle, że śmierdzą, są niejadalne.

Iskamy się i drapiemy się nieustannie. Nabieramy do siebie wzajemnego wstrętu. Nie mamy mydła, ręczników. Do łaźni wyprowadzają nas raz na dwa tygodnie. Ciurcze tu ledwie letnia woda i wszystko trwa minutę albo dwie. Wyglądamy jak szkielety. Za skromną porcję chleba sprzedaliśmy z Olkiem swoje wierzchnie okrycia. Głód ssie coraz bardziej, wzrok staje się mętny, ruchy powolne. Ciało wiotczeje. Liczę własne żebra. Nikt drugiego nie ogrzeje, brak już w nas ciepła. Żyjemy jak w letargu z ciągłym myśleniem o żarciu. Całymi dniami siedzimy nieruchomo pod ścianami. Wszelkie wysiłki powodują zawroty głowy i ciemność w oczach. Nie ma ruchu, porusza się tylko powolny cień na ścianie. On wyznacza porę posiłku, wszystko, wszystko jest trwaniem w marazmie. Z jedynego sedesu w celi czerpiemy rękami wodę do picia.

Opadając z sił, jesteśmy świadomi, że potem gdzieś czeka nas ciężka praca fizyczna. Ważę już tylko 46 kilo, a jeszcze 4 miesiące temu ważyłem 78. Chora skóra obwisa, wydłużyły się dłonie i stopy, zgrubiały kolana. Jedynie w twarzach kolegów widzimy własny obraz. Tyle się w nas zmieniło, że nie pamiętamy własnych twarzy.

Więzienie ożywia się o zmroku. Fruwają „koniki” za kratami okien. Są to grypsy podawane na sznurku w dół i na boki. Tak rozwija się poczta więzienna, która wielu ludziom ocaliła życie.

Świtem 25 lipca 1941 roku w całym więzieniu panuje jakby trzęsienie ziemi. Wcześniej niż kiedykolwiek zerwano nas ze snu. Szczuci psami przez żandarmów, pędzeni, wkrótce znajdujemy się na dworcu kolejowym. Widnieje. Wpakowani do wagonów, jedziemy. Jest nas około 70-ciu, w większości ludzi starszych. Ośmiu, a może dziesięciu z nas ma na plecach kredą narysowaną gwiazdę. To Żydzi, aresztowani wcześniej. Wyglądają na rzemieślników, trzymają się osobno, są

milczący. Czy możemy przewidzieć nasz los? W godzinach popołudniowych pociąg się zatrzymuje. Z hałasem rozsuwają się drzwi wagonu, rozlegają się rozkazy... „heraus – wysiadać”!

Jesteśmy wyrzuceni z wagonów. Teraz wszystko odbywa się biegiem. Kopnięty, uderzony kolbą w plecy, nie czuję bólu. Psy szczekają i rwą nogawki. SS-mani wrzeszczą a śmiesznie odziani ludzie w pasiakach formują nas w piątki. Na świeżym powietrzu dostajemy zawrotów głowy. Jesteśmy odliczeni. Przed nami otwiera się nowy świat, a napis na bramie głosi „Arbeit macht frei”.

Tłumaczymy to sobie jednoznacznie i pomyślnie. Będziemy pracować, za pracę czeka nas wolność. Już stoimy twarzą do ściany. Nie wolno się nawet rozglądać. Za naszymi plecami orkiestra gra piękne marsze. Zabawni wydają się ludzie pomalowani na zebrę. Czy to cyrk? Ktoś przechodzący obok podpowiada: „Zjedz co masz, bo ci odbiorą”. Nikt nic nie ma i nikt nic nie je, bo my z tarnowskiego transportu nie mamy ani kęsa. Nie wszyscy są tak chudzi jak my. Chyłkiem oglądamy się za siebie i widzimy, jak szare kolumny więźniów wchodzą do obozu. Na końcu każdej roboczej kolumny wnosi się tych, co nie mogli dotrwać. Starsi wspierają się na ramionach kolegów. Idą piątkami, czterech niesie piątego. Jak żywe, przyodziane szkielety z przywartymi do ud rękami stukają rytmicznie ciężkimi drewniakami, co im nogi kują. Jak na patykach sterczą chude czaszki. Nikt się nie rozgląda, niczego nie widzą, przygarbieni patrzą pod nogi. To przecież słynna „dali, dali Strasse”. Dochodzi do nas zapach zupy i smród biegunki. Wszystko się miesza i przenika wzajemnie. Wysoko i z rzadka przelatujące gawrony przypominają sępy, a biały dym ulatujący z komina krematorium nasuwa na myśl ofiarę Abla. Nie wzbudzamy zainteresowania więźniów. Jesteśmy rozebrani i szybko przebrani. Dostajemy spodnie, bluzę, czapkę i drewniaki. Czapkę po to, aby ją zdejmować przed panami naszego życia SS-manami, buty po to, aby kaleczyły nam nogi, a spodnie – żeby z nas spadały. Ważę teraz 43 kg, choruję na biegunkę i nazywam się: numer 18729.

Żyję dzięki pomocy kolegów z pierwszego transportu. To koledzy z ławy szkolnej: Zbyszek Bentkowski, Janek Zdebik drużynowy z harcerstwa i Edek Pyś, sanitariusz w obozie. Tak ze statycznego umierania w celi wszedłem w jakąś okrutną maszynę niszczenia ludzi, gdzie trzeba się bronić będąc w sytuacji bezbronnego. Długie apele są mordownią. Nie przypominają zbiorowości ludzkiej a jakąś martwą masę uformowaną w bryły architektoniczne. Ta unifikacja ludzi w pasiak, ludzie różnych ras i klas, przekonań religijnych i politycznych, młodych i starych, ludzi prostych i wykształconych. Świat niepodzielny stanowi wspólnotę opartą na bezinteresowności świadczeń i wzajemnej pomocy nawet kosztem własnego życia. Początkowo pracuję z Olkiem Naganowskim przy budowie bloków 15, 16 i 17. Sierpniowe słońce przypieka i puchną nogi. Kapcie spadają z nóg gdy taczkami wozimy cement pod górę na piętra. Padamy pod ciężarem worków i noszonych cegieł. Pomagamy sobie, a sił jest coraz mniej. Potem Olek dostaje inną pracę i już nie mieszkamy w jednym bloku. Dzielę się z nim tym, co dostaję od Janka albo Edka czy Zbyszka. Dodatkowa zupa przedłuża nasze muzułmańskie życie. Zbliża się zima 1941/1942 r.

Praca pod dachem warunkuje nasze przeżycie. Olkowi udało się. Dzięki znajomości języka niemieckiego jest pucybutem u SS-manów. Co będzie ze mną nie wiem. Jestem muzułmaninem, tzn. więźniem najniższej kategorii. Zatracam instynkt samozachowawczy, powoli staję się tępy na wszystko.

Wiem, że nie wolno mi się załamywać psychicznie, ale jak to piekło przetrwać? Więźniarskie hasło to „byle do wiosny”. Albo „jak się pogorszy, trudno będzie skonać”. Dzięki Zdebikowi dostaję pracę u krawców. Nie znam tego zawodu, ale koledzy kryją mnie, pomagając. Kapo nie sprawdza moich umiejętności, bo jest przekupiony niedopałkami papierosów. Ta garstka tytoniu miała wielką cenę. Tak mija pierwsza zima, którą spędzam pod dachem. Masowo umierają ludzie. Ginie 14 tysięcy radzieckich jeńców wojennych przy budowie obozu w Brzezince. Umierają masowo w pracy z zimna i głodu. W starym, macierzystym obozie Oświęcimiu robi się ciasno.

Wiosną przyjeżdżają pierwsze transporty polskich kobiet. Wkrótce stają się do nas podobne. Są ostrzyżone, chude i w pasiakach. Zajmują bloki od strony alei brzozowej znanej z tego, że tu szło się na druty. Najczęściej po rannej modlitwie.

W lutym 1942 roku Olek Naganowski zapada na zapalenie płuc. Zawsze był wątły. W obozie jest żyć trudniej. Utrzymuję z nim kontakt niemal do ostatniej

chwili, pomagam dzięki pomocy innych, wszystko bezskutecznie. Z braku leków umiera, albo go szpilują na 20. bloku. Jego śmierć tylko mnie obchodzi. Codziennie umierają setki ludzi, codziennie skazuje się tutaj na śmierć bez powodu. Przecież to jest „odbytnica świata”, mówią naziści. Zagazowano pierwszych oficerów rosyjskich. Na wiosnę 1942 roku zostaję wyrzucony z komanda krawców, a latem dostaję pracę przy platformie – wozie.

Jestem koniem pociągowym, co daje mi szansę zmiany miejsca, a więc i możliwość szerszych kontaktów. Przychodzą pierwsze transporty Żydów do gazu. Jest już zabudowany plac apelowy, obóz w Brzezince rośnie gigantycznie, buduje się coraz to nowe krematoria. Przewozimy mokrą bieliznę z pralni do suszarni na blok 1. W pralni pracują kobiety Polki. Dozorują je kapo – Niemki. W wysuszonej bieliźnie, jej rękawach czy w nogawkach gaci przemycamy dla kobiet to, co może im być pomocne. Staję się łącznikiem między rodzinami, przekazuję korespondencję mężów i braci, ciepłą garderobę znalezioną po zagazowanych, leki, czasem jedzenie.

Sprawa wydaje się w listopadzie 1942 roku i wpadam w ręce krwawego Bogera z politycznego oddziału. Sypnął mnie Franek Karasiewicz, późniejszy kapo. Dostaję się do bunkra na Bloku Śmierci. Potem leją mnie bykowcami. 25 batów, tuż przed Bożym Narodzeniem i potem odsyłają do Karnej Kompanii. Teraz mieści się ona w Brzezince w baraku murowanym nr 1. Zdobi go do dziś malowidło o pracy więźniów przy Königsgraben. Ten królewski rów to fosa na podmokłych terenach, które stojąc w błocie i wodzie trzeba pogłębiać. To najcięższe komando, pochłania codziennie dużo ofiar. Żyję chwilą, nie wierzę, że przetrwam. Pali mnie gorączka i rozsadza straszliwy ból kręgosłupa. Piję zatrutą wodę i jest mi wszystko jedno. Mokry śnieg zlizuję jak lekarstwo.

Jest połowa lutego 1943 roku. Któregoś dnia padam przy pracy i leżę na marznącym błocie. Albo mnie dobiją, albo odsuną na bok. W majakach jest mi to obojętne. Więźniowie odsuwają mnie za nogi poza teren pracy. Kapo i SS-mani nie zbliżają się. Są przesądni. Bogu dzięki. Panuje epidemia tyfusu plamistego, często też gnębi dur brzuszny. Wieczorem przekazują mnie na rewir. Rozebranych do naga pędzi się w gorączce z baraku do baraku. Ma to być dezynfekcja. U wielu kończy się to dodatkowym zapaleniem płuc. Leżę w baraku z innymi chorymi, głowa nogi, nogi głowa, tak aby się nas więcej zmieściło. Nie wiem co się ze mną dzieje przez następne dwa tygodnie. Majaczę ale żyję. Nisko nad głową wisi sufit, który kręci się wraz ze mną. Towarzysze zmieniają się, umierają bez słów. Pozostają po nich niedojedzone pajdki chleba.

Nie mamy apetytu, leków ani płynów. Są tylko muchy. Natarczywie łażą po nas i brudnych kocach. Nie mamy dość sił by je odganiać. Zaglądają do szklanych oczu, spijają łzy. Jakieś zastrzyki czy połykane na sucho pastylki nie pomagają a wręcz przeciwnie. Eksperymenty w barakach sześć i siedem (Brzezinki I) nas dziesiątkują. Kiedy po kilku dniach budzę się, kiedy po tygodniach gorączkowych majaków odzyskuję przytomność, widzę jak nas mało zostało. Nie zdaję sobie sprawy, że innym przyspieszono umieranie wywożąc do gazu. Żyję dzięki pielęgniarzowi Waldkowi Nowakowskiemu. Ukrył mnie na czas wybiórki w sąsiednim baraku. Z Wieśkiem Kielarem robili to wielokrotnie ratując wielu kolegów.

Po miesiącu wracam powoli do sił. Uczę się na nowo chodzić po błotnym podwórku, które zalegają nagie trupy. Wkrótce zapadam na dur brzuszny i zapalenie oskrzeli. Dobijany przeróżnymi komplikacjami, poruszam się wśród wielu martwych ciał tych, co nie przeżyli, a z którymi spędzałem dni. Specyficzny odór rozciąga się wśród nas, skażonych chorobą i dezynfekcją. Trupy uprząta się co kilka dni, ciężarówki muszą być pełne. Przy spalaniu zwłok stosuje się oszczędności. Niech się smażą we własnym tłuszczu. Dzisiaj leżą nagie i wychudłe ciała. Jutro przyjdą inni, może grubsi. Bez potrzebnej mi kwarantanny wysyłają mnie do pracy jeszcze z gorączką. Moje miejsce jest innym potrzebne. Janek, mój drużynowy z harcerstwa, przysyła mi w tym czasie ampułki z zastrzykami.

Z macierzystego obozu Oświęcimia do Brzezinki droga niedaleka. Jednak złapano go i wziął dwadzieścia pięć na dupę. Teraz wykombinował dla mnie przydział pracy. Zostaję sprzątaczem w kantynie dla SS-manów. Szoruję podłogi, wynoszę śmieci, myję kufle po piwie. Do żarcia niczego nie ma ale są niedopałki papierosów. Za to można coś wymienić. Praca pod dachem chroni przed zimnem. Jestem słaby fizycznie, a psychicznie jest mi wszystko jedno. Tutaj poznaję Edka Salwę z Warszawy i Kiczmachowskiego z Wielunia. Obaj są tu dłużej niż ja. Starszy ode mnie Kiczmachowski jest człowiekiem niespokojnym i odważnym. Od dłuższego czasu myśli o ucieczce. Nie ma tatuowanego numeru na ręce. Tatuując innych celowo siebie pominął. Mówi biegle po niemiecku i potrafi sobie zjednać SS-mana – szefa kantyny. Podkrada dla niego papierosy od innych pijanych żołnierzy. Są wśród nich Ukraińcy, którzy pędzą Żydów do gazu.

Lato 1943 roku coraz bardziej wszystkim dopieka. Nie dlatego tylko, że dni są gorące. Nasila się terror. Oddział polityczny po przegranej pod Stalingradem spieszy się, aby jak najwięcej ludzi wykończyć.

Coraz więcej jest rozstrzeliwań, wśród więźniów rośnie niepokój. Wydaje się, że wkrótce wszyscy pójdą na druty. Nasila się fala ucieczek, często nieudanych. Dymy nad Brzezinką pala oczy, duszą gardła. Jak wielkie pochodnie palą się ogniem kominy krematoriów. Transporty Żydów przychodzą w dzień i w noc. Gdy ich zabraknie, przyjdzie kolej na nas, grożą SS-mani. Planujemy ucieczkę. Niedziela jest dla naszej trójki dniem pracy. To dobrze, bo wtedy jesteśmy poza postenkettą, na terenie niestrzeżonym. W dni świąteczne pilnuje nas tylko jeden wartownik, a tego można upić.

Praca w niedzielę zwiększa więc szansę ucieczki. Kiczmachowski nawiązuje kontakt z pracującym na terenie przyobozowym cywilem Karolem, który dla nas jest łącznikiem ze światem zewnętrznym i pracuje w konspiracji. On wynosi poza obóz nasze cywilne ubrania, które wcześniej musieli innym ukraść.

Narażając życie ma nas odebrać w umówionym miejscu i czasie tj. na trzecią noc po alarmie syreny. W tajemnicy Kiczmachowski układa plany, gromadzi pieniądze, ustala daty. Chodzi o dzień chmurny i złą widoczność. Na mokradłach we mgle łatwiej jest zmylić pogoń i zgubić psy. Do Wisły jest niedaleko.

Nagle decyzją politycznego oddziału zostaję zwolniony z pracy w kantynie. Jest to wyraz braku zaufania do mnie, a zarazem ostrzeżenie przed możliwą rozwałką. Boję się. Dostaję przydział do pracy do komanda cieślów. Nadal kontaktuję się z Kiczmachowskim, chociaż staje się to coraz trudniejsze. Nie znam jego planów, a każdy dzień zwłoki odczuwam jako darowany dzień życia. Zmieniamy plan ucieczki. Trzeba znaleźć kryjówkę na 3 dni. Sprawa bardzo trudna. Z niecierpliwością oczekuję wiadomości, czekam sygnału od kolegów. Nie mamy nic do stracenia. Codziennie słyszy się o rozwałkach i zbiorowych egzekucjach pod ścianą śmierci. A może Salwa i Kiczmachowski chcą prysnąć beze mnie? Czas mija, tracę nadzieję. Niewiele mogę zmienić i wiem, że sobą komplikuję im ucieczkę.

Czy każdy z nas winien ryzykować życie dla drugiego? Czy w sytuacji ekstremalnej liczą się postawy moralne? Czy w sytuacjach zagrożenia osobistego mamy myśleć o obronie zbiorowej? Pewnego dnia pozwalam Cyganowi wróżyć z ręki. Szukam nadziei. Kosztuje to parę niedopałków z papierosów. Wierzę w to co mówi, bo wróżby są dobre. „Niebawem zobaczysz się z najbliższymi i poznasz nowych ludzi” – dodaje mały Cygan. Czepiam się tej nadziei, bo niewiele tracę. Wkrótce Cygana zagazowano wraz z całą rodziną. Jemu nikt nie wróżył.

Niespodziewanie z rana 17 sierpnia, przed wyjściem do pracy, Kiczmachowski nakazuje, abyśmy o 8. rano ukryli się w piwniczce z węglem, połączonej z mieszkaniem SS-mana Hansa. Hans jest palaczem w baraku-umywalni dla wojska. Włazimy i chowamy się w węglu pod jego nieobecność. Hans wkrótce wraca, podlewa trawniki, nie domyśla się niczego, pełni codzienną służbę palacza.

Dopóki on tutaj jest, czujemy się względnie bezpieczni. Czarni jak krety, przysypani węglem, oczekujemy przeszukiwań. Przeraźliwie ryczy syrena obozowa.

Wyje długo, głośno i żałośnie. Słychać ją na całą okolicę, także w mieście. Tam ludzie wiedzą co to znaczy. Słyszy ją także Karol Kozak, nasz łącznik. Odtąd zaczyna się otwarta walka o wolność, która tak wielu kosztowała życie. Już nie mamy odwrotu. Gramy tylko jedną kartą. Ucieczka musi się udać. Nawoływania SS-manów, przeliczanie stanu więźniów przez kapo, dalekie poszczekiwania psów mieszają się w jedno. Aż dziwne, że choć to przeraża, to sprawia również satysfakcję, bo jesteśmy ukryci w dobrym miejscu. Ucieczka trzech więźniów, rano w biały dzień to rzadkość. Salwa wymiotuje, a pył zapiera mi dech. Zamieniamy się w słuch. Tuż obok, po drugiej stronie hałdy węgla przystanęli SS-mani. Palą papierosy i rozmawiają z Hansem. Jeden z nich siusiając na zwał węgla, w którym siedzimy, mówi – „oni już w Krakowie kawę piją”. „Gówno, są gdzieś niedaleko” – odpowiada

drugi. Po chwili odchodzą.

Najbardziej boimy się własnego kaszlu. Brak powietrza i pył węglowy drażni gardła. Dobrze, że mamy ze sobą butelkę wody. Popijamy. Niebezpieczeństwo nadal jest blisko. Do Hansa na kawę przychodzą inni jego koledzy. Z rozmów dowiadujemy się, że Hans ma przeniesienie służbowe do obozu w Neugamme. To blisko jego zbombardowanego domu w Hamburgu, a zarazem dalej od frontu wschodniego, którego każdy z nich boi się panicznie. Wiadomość ta uderza w nas jak piorun. Wiemy, że Hans noce spędza w mieście, co jest szansą przetrwania tutaj przez 3 dni. Jego następca wykryje nas natychmiast pierwszej nocy. Konieczność opuszczenia tej kryjówki w mieszkaniu SS-mana załamuje nasz plan.

Znalezienie nowej jest sprawą trudną. Za dnia, na terenach przyobozowych pracują tysiące ludzi, jeden obok drugiego. Każdy z więźniów ma swoją przynależność do Komanda. Nasze pojawienie się to kula w łeb albo szubienica podczas apelu. Każdy kapo nas wyda. Poszukiwania trwają. Hans zlewa wodą trawnik wokół baraku, zbliża się południe. Robi się spokojniej, więc możemy poruszyć się, zmienić pozycję, wyprostować nogi. Wtem ktoś uchyla klapę wsypu piwnicznego. Wkrada się smuga światła. Tropiciel i ofiary są na odległość ręki. Zamieramy w bezruchu. Jest cisza,

która trwa wieki. Po chwili klapa spada i robi się ciemno. Niespokojni czekamy wieczoru. Nie ma teraz Hansa, który pewnie żegna znajomych w mieście. Wydostajemy się ostrożnie przez wsyp węglowy. W odległości kilku metrów znajdują się koszarowe baraki. Mieszkają tam SS-mani.

Wydostać się stąd jest trudno. Czołgamy się w stronę obozowych pól, w kierunku odcinka kobiecego. Mamy go obejść i pod określonym drzewem spotkać się

z naszym łącznikiem Karolem. Na drodze napotykamy kopki ściętego zboża. Jest tuż po żniwach i żyto musi przeschnąć. Kilka dni wcześniej padał deszcz. Jest pochmurno, mokro i ciemno. Naszą drogę przecina rampa. Tu wysiadają nowo przybyli do gazu. Kilka tysięcy ludzi krząta się i formuje grupy. Na rampie trwa ich selekcja, a my musimy to przeczekać. W światłach reflektorów samochodów ciężarowych ustawionych naprzeciw siebie SS-mani wybierają starszych i słabszych, kobiety i dzieci. To oni pierwsi dostaną się samochodami do krematorium, oczywiście że tego nie wiedzą. Z zaufaniem wsiadają pomagając sobie wzajemnie. Za nimi pójdą zdrowsi i młodsi. Idą pieszo.

Obraz wielkiej męki umęczonych ludzi w swej ostatniej drodze do nieba. Przerażająca scena. Nie przerywają ciszy głosy, nie padają słowa. Tu króluje śmierć. Odnoszę wrażenie, że jestem w królestwie diabła, gdzie mały gest „nadczłowieka” pcha niewinnych do komór gazowych. Jak w teatrze, wszystko kończy się wygaszeniem odjeżdżających reflektorów, pomrukiem motorów, bez głośnych fanfar, bez płaczu.

Teraz możemy iść dalej. Naszej drodze przyświecają gwiazdy. Niebo jest pogodne i ciepła, letnia noc wróży nam wolność. Nagle z ciemności wychylają się dwie sylwetki. Zmierzają w naszym kierunku niepewnie. Schodzimy im z drogi i ukryci czekamy co się stanie. Ci z naprzeciwka mijają nas chyłkiem i giną wśród kopek zboża.

To SS-mańskie hieny, objuczone kradzionym łupem swoich ofiar, giną wśród baraków. Chwała Bogu, że wybrali nie nas. Brudni i mali wydają się „władcy świata” w roli złodziejaszków z ręką w cudzym kufrze. Dalszej drodze towarzyszy względny spokój. Jest po północy a my nadal znajdujemy się w obrębie dziennej postenketty tj. obozowego ogrodzenia. Jesteśmy blisko drutów. W ciemności majaczą cienie wartowników. Ich łańcuch zagęszczają pośrodku dodatkowi żołnierze. Widzimy ich blisko przed sobą. Oczekujemy aż księżyc skryje się wśród chmur. Zaklęśnięciem terenu zalanym wodą, zanurzeni po szyję, próbujemy przebić się na drugą stronę. Jesteśmy w odległości kilkunastu metrów od drutów. Tych kilka metrów idziemy ponad godzinę czasu. Ale kałuża spłyca się. Teraz musimy się wycofać bo nas widać.

Decydujemy się ukryć i przetrwać dzień w mendlach zboża. Są mokre, nie będą ich szybko zbierać. Jest trzecia, może czwarta godzina nad ranem. Zmęczeni, ciągle czołgając się, posuwamy się coraz wolniej. Odnajdujemy właściwe miejsce i zakopujemy się w kopkach, jeden obok drugiego. Musimy być ze sobą w kontakcie. Sen zamyka nam oczy.

Aż nagle słyszę tuż obok wołanie: „halt, stój, padnij”! Następują dwa strzały, jęku nie słyszę, zbiegają się wartownicy. Siedzę jak mysz pod miotłą, prawie nie oddycham. Już mają dwóch. Ktoś kopie butem w mój snopek i wylatuję z niego na wznak. Salwa i Kiczmachowski leżą twarzą do ziemi. Dlaczego nie strzelają?

Jesteśmy szybko obszukani i prędko postawieni na nogi z rękami na karku. Prowadzą nas do obozu wzdłuż oświetlonych drutów. Obóz śpi. Oprawcy są zadowoleni. Dostaną przepustki na dwa dni. W Katowicach zabawią się w kasynach z kurwami. Dwóch z nich mówi po rumuńsku a dowódcą jest Chorwat.

Wszyscy urągając nam kaleczą niemiecki. „Wasza wolność jest tam” – wskazują na płonące kominy. Jesteśmy jak zaczadzeni, nie reagujemy. Wolno wleczemy nogami, jakby na coś czekając. Po drodze mijają nas schodzący ze służby wartownicy. Klną, że zabraliśmy im spokojną noc w łóżku. Tak mijamy bramę obozu kobiecego, druty kwarantanny i blockfuhrerstube obozu rodzinnego (familienlager). Do odcinka D (Birkenau II), gdzie mieszczą się nasze baraki, jest zaledwie kilkaset metrów. Idę w środku, Salwa po mojej lewej, od strony oświetlonych drutów, a Kiczmachowski po prawej stronie. On ma jeszcze szansę.

Nieco nadziei budzi mała, wolno stojąca szopa, może kuźnia. Usytuowana po drugiej stronie przydrożnej fosy, łączy się z drogą wąską kładką. Mały skok w bok i zasłona z szopy stwarza możliwość uzyskania dystansu od pogoni, a dalej trzeba zgubić się we mgle. Kiczmachowski wykorzystuje to: „No to cześć!” – mówi. Zrywa się i znika za szopą. Sytuacja ta zaskakuje SS-manów. Natychmiast jesteśmy zatrzymani z lufami przy plecach. Pogoń za Kiczmachowskim trwa. Już lepiej umrzeć. Za chwilę słychać pierwszy strzał. Potem drugi i trzeci. Czwarty i piąty następują niemal równocześnie. Znaczy to, że ucieczka trwa. Boże, może mu się uda. Teraz jest przerwa i nie słyszymy nic. Cisza źle wróży. Pilnuje nas dwóch żołnierzy, trzeci poluje na Kiczmachowskiego. Na razie bez skutku. Wydaje się, że uciekający roztopił się we mgle. Ale po chwili prowadzą nas w stronę uciekającego. Widzimy, jak leży w głębokiej fosie. Umazany krwią jęczy. Zadowolony oprawca zapala papierosa, a skrwawiona zdobycz leży u jego stóp. Dostanie nagrodę. Dźwigamy kolegę. Ranny trzykrotnie w rękę koło łokcia, w głowę koło skroni i w udo koło jąder, silnie broczy. Zalewa nas swoją krwią i po chwili wyglądamy jak on. Razem wleczemy się do bramy obozu.

Tu odbierają nas SS-mani z blockfuhrerstuby. Upychają nas między dwa rzędy naelektryzowanych drutów, gdzie padamy na ziemię bez sił. Nieostrożny ruch grozi porażeniem prądem. Jesteśmy pod obserwacją wartownika w wieżyczce. Dla zabawy obrzuca nas kamieniami. Bawi go nasza sytuacja. Nie wiemy ile razy ranny traci przytomność.

Nadchodzi świt, rankiem rozdzielą nas, potem będą przesłuchania. Nie powinniśmy mówi o ucieczce, ale podać jakiś inny motyw. Wreszcie uzgadniamy, że była to chęć przedostania się do obozu kobiecego w stanie nietrzeźwym. Bajka ta nie umniejsza kary, ale chodzi o to, aby nie wspominać o przygotowaniach i łączniku z AK. Cały plan Kiczmachowski bierze na siebie. Nie wie, jak ciężkie są jego rany. Czuje się słaby. Rankiem stoimy koło orkiestry obozowej. Kiczmachowski leży omdlały na skrwawionych taboretach. Nie przypinają nam tablic z napisami „Hurra. Hurra Ich bin wieder das”.

Nasz widok wystarczająco przeraża innych. Orkiestra gra pogodne marsze, uderzenia bębna słyszymy tuż koło ucha. Jak na ironię to my, a nie komendant obozu, odbieramy defiladę komand wyruszających do pracy. Koledzy żegnają nas spojrzeniami. Wielu znamy osobiście.

Po wyruszeniu komand, Kiczmachowski zostaje przeniesiony do szpitala obozowego, odcinek F, w pobliżu krematorium IV. Salwa i ja musimy odbyć dłuższą drogę. „Zaprezentowani” przed obozem kobiecym stoimy związani kablem za łokcie z tyłu. Historia naszej porażki rozchodzi się szybko. Przywiązani do roweru raportführera Schilingera ciągniemy go do macierzystego obozu. Robimy to biegiem. Słyszymy za sobą ciągłe poganianie: „prędzej, prędzej”! A SS-man dla zabawy wyhamowuje rower. Ciągniemy go pod górę przez most i z góry przez teren magazynów budowlanych.

Po drodze witają nas więźniowie z obozu macierzystego. Wiedzą, za co będziemy wisieć. Wśród nich widzę Zbyszka Bentkowskiego, kolegę z ławy szkolnej, przyjaciela z gimnazjum i współtowarzysza września 1939 roku. Byliśmy razem u pierwszej komunii. Płacze. Byliśmy dla siebie jak bracia. On przyjechał tu pierwszym transportem rok wcześniej, może da znać rodzinie o tym, co widział.

Bo pomóc nikt nam nie pomoże. Jesteśmy w rękach politycznego oddziału, to gorsze niż gestapo. Silnie skrępowani, potykamy się i dusimy. Ręce nasze są nabrzmiałe a palce sine.

Polityczny oddział mieści się w pobliżu krematorium I. Jego przepalony komin i pierwsze komory gazowe służą teraz przesłuchaniom. Tutaj po kilku godzinach łapania powietrza rozwiązują nam ręce. Wielka to ulga. Stoimy twarzą wprost do krematorium i widzimy co tu się dzieje.

Gestapo z Będzina a może z Sosnowca przesłuchuje aresztowanych cywilów, mężczyzn i kobiety. Mają swoje metody „pracy”. Podają wodę, ale do nosa zawieszonym na koźle głową w dół. Topienie wodą z butelki, bicie w jądra, kopanie w brzuch kobiet. Przesłuchania są dla oprawców fizyczną pracą. Zdejmują marynarki, zakasują rękawy brunatnych koszul, pocą się i są wyraźnie podnieceni swoim zajęciem. Tak prokuruje się zeznania. Dla mnie i Salwy nikt nie ma czasu.

Zostajemy wrzuceni do bunkra na Bloku Śmierci. Za moim poprzednim pobytem w bloku śmierci nie było cel stojących. Ich powierzchnia to 90x90 cm. Są obliczone na cztery osoby. Małe i masywne drzwi przypominają wejście do pieca krematoryjnego. Do celi wchodzi się jak do komina. Strop wisi tuż nad głową. Okna nie ma. W dzień i w noc panuje ciemność. Nie wiemy co z nami będzie. Stoimy osobno w różnych celach. Czy tylko do apelu? Według zwyczaju wieszają publicznie i natychmiast, zaraz. Egzekucja tylko nas dwóch, bez Kiczmachowskiego będzie przez więźniów rozumiana w ten sposób, że trzeciemu udało się uciec. Łudzę się tą myślą i czekam. Bo okaleczonego Kiczmachowskiego trzeba najpierw wyleczyć a dopiero potem powiesić. Mijają godziny. Stąd nie dochodzą listy, nie wiem kto da znać rodzinie.

Śmieszne, że teraz kiedy nie mam domu, myślę o nim i o najbliższych. Siedzę w przestrzeni z jednym „meblem” – puszka po marmoladzie. Jej pokrywą jest miska – teraz pusta. Zapadam w pierwszy sen od chwili ucieczki. Z osłabienia osuwam się na podłogę. Jest z cementu a ja bosy. Zimna nie czuję i zasypiam. Brak świadomości nie trwa długo. Tutaj można tylko stać lub przez krótki czas siedzieć. Tylko w spodniach i bluzie drzemię w kuckach bez możności wyprostowania nóg. Mam różne sny z gimnazjalnych lat i o domu. W ciemnej celi jakbym więcej widział. Pamiętam i taki sen: jastrząb napada jaskółkę, dopędza ją, chwyta szponami i zaraz wypuszcza. Jaskółka wzlatuje do nieba, a jastrząb gdzieś przepada.

Ciemność celi przydaje obrazom symbolicznego sensu. Stehbunker to zamknięty świat, do którego nie przenikają żadne wiadomości. Jestem tu dwa tygodnie, z czego nie zdaję sobie sprawy. Za każde przebudzenie płacę bólem stawów. Nogi drętwieją, kolana odmawiają posłuszeństwa. Nie mogę się dźwignąć ani stanąć. Nie mam o co wesprzeć się, żeby stać dłużej. W krzyku i bólu przewracam się na plecy.

Przy pomocy rąk podnoszę nogi do góry i jest mi lżej. Zaczepiając pazurami o chropawe ściany, wstaję. Nareszcie krew krąży normalnie.

Mój „domek” znam z dotyku palców. Chłodzę policzki o mur, czasem drepczę wokół siebie. Nikt mnie nie odwiedza, nie myję się, ale brudu na sobie nie widzę, brak wentylacji nie dusi mnie a smrodu nie czuję. Doświadczam jasności myśli i widzenia. Nic nie wiem o Salwie i Kiczmachowskim. Zatarł się w pamięci obóz i związane z nim cierpienia. Głodu nie czuję. Jestem gdzieś daleko i bardzo sam. Tylko od czasu do czasu uchylają się małe drzwi i but wsuwa mi miskę z zupą. W zamian oddaję pustą. Drzwi zamykają się, nie pada słowo i znowu zapada ciemność. Co dają, wyjadam palcami i przysłaniam kubeł. Nie czuję zapachów, nie otwieram oczu.

Po czternastu dniach zostaje przeniesiony do większej celi nr 17, od strony podwórka i Ściany Straceń. Jestem włączony w rytm Bloku Śmierci i egzekucji. Tu słychać wszystko. Siedzimy po 7 albo 8 osób w jednej celi.

Śpimy na zmianę: nogi – głowa, głowa – nogi, bez kocy, na cemencie i boso. Nikt nikomu z niczego się nie zwierza. Można trafić na konfidenta. Żyjemy jak w przedsionku do wieczności. Dni rozwałek anonsuje atletyczny kapo Jakub wołający z korytarza: „Zelle sauber machen” (uporządkować cele). Najczęściej odbywa się to we wtorki lub piątki.

Wielu z nas dostaje rozstroju żołądka, inni lepią się do ścian. Kto przetrwa? Kto z nas zostanie, a kogo wywołają?

W celi zapada zmrok i robi się duszno, okna zaciemnia się kocami. Wpatrzeni w drzwi czekamy kiedy w drzwiach naszej celi przekręci się klucz i zobaczymy naszych „sędziów”. Wiadomo, że odbywa się to w spokoju i regularnie przed południem. Wkrótce będziemy i my spokojnie i wyraźnie wymieniać swoje numery... Każda wizyta pomniejsza stan cel. Słychać tupot bosych stóp, potem przytłumiony strzał, jakby ktoś uderzył w pustą puszkę po konserwie. Operację kończy głuchy upadek ciała. Czasem tylko oprawca ucisza jęk drugim strzałem. Okrzyk: „jeszcze Polska” urywa się, innym razem „Niech was polska krew zaleje...” zakłóca milczący rytuał mordu. Wszystko odbywa się sprawnie. Panowie gawędzą półgłosem, palą papierosy. Zapewne myślą o tym, co będzie na obiad w kantynie.

Od naszej ucieczki mijają dwa miesiące. Kiczmachowski jest wśród nas na bloku 11. Teraz nastąpią rozstrzygnięcia. 11 października 1943 roku odbywa się wielka rozwałka wojskowego ruchu oporu z pułkownikiem Dziamą na czele. Trwa od wczesnych godzin rannych. Głośno otwierają się drzwi naszej celi. Na wprost w głębi korytarza widzimy naszych „bogów” Aumaiera, Grabnera i innych. Starszy celi melduje stan i wymienia swój numer. Zostaje i przechodzi na przeciwną stronę.

Ktoś wychodzi, inny zostaje. Z korytarza padają decyzje: „wyjść!” albo „zostać”. Wyjście oznacza rozwałkę. Wyszło trzech, żaden nie wróci. Podaję własny numer głośno i wyraźnie mówię 18729. Sekunda ciszy trwa długo. Słyszę: „wyjść”! Nogi prowadzą same. Nie czuję ciężaru ciała, coś mnie wiedzie bez mojej woli.

W jednej chwili odpadł lęk. Realizuje się znany mi scenariusz. Teraz ja gram główną rolę. Jak w transie mijam panów mojego życia. Nie bardzo ich widzę, spokojnie zmierzam do umywalni. Tam zostawiam bluzę i spodnie, bo umiera się nago. Za chwilę zostaję zatrzymany. Nie opieram się. Powolnym ruchem ręki wskazano mi powrót do celi. Znudzeni tym co robią, Aumaier i Grabner już mnie nie widzą. To referent Dylewsky zmienił decyzję wyjaśniając swoim szefom, że sprawa jeszcze nie zamknięta. Zatrzaśnięto drzwi. W celi jest nas niewielu. Zwijam się w kłębek, siadam w kącie i milczę. Każde wyjście więźnia słyszę jak własne. Czuję się jak po reanimacji i nie mogę pojąć dlaczego tu jestem. Czy Salwa i Kiczmachowski żyją. Przeżyłem dzień własnej śmierci nie wiedząc dlaczego.

Po egzekucji zostaję wyprowadzony do kancelarii bloku 11. Po drodze mam okazję rzucić okiem na podwórko. Leży tu przerażający zwał nagich ciał ludzkich. Teraz już są poza wszystkim.

Nam trzem zamieniono karę śmierci na dożywocie w karnej kompanii. A więc żyjemy. Jesteśmy oznakowani czerwonym punktem jako więźniowie szczególnie niebezpieczni oraz łatką I.L., co oznacza pracę tylko wewnątrz obozu. Fałszywe zeznania Kiczmachowskiego miały wpływ na łagodniejszy wyrok.

Wywołany z celi przede mną, ostro wystąpił przed Aumaierem jako Niemiec a nie Polak. Mówiąc płynnie po niemiecku i faktycznie urodzony w Niemczech, pokazał jako dowód lewe przedramię, na którym nie było tatuażu. Przeciwstawił się wyrokowi śmierci stwierdzając, że może być przydatny na froncie. Zaskoczony tym kierownik obozu i komisji egzekucji kapitan SS Aumaier strofuje referenta kaprala Dylewskiego za niepełne przedstawienie sprawy i cofa decyzję wyroku śmierci. Decyzja ta obejmuje też nas dwóch. Powtórnie skazani na życie w obozie, pozostajemy nadal w bloku 11. Teraz mieszkamy trochę wyżej, w celach i na I piętrze. Więźniowie, którym kary śmierci zamieniono na dożywocie są izolowani od reszty obozu. Jest wśród nas i Józef Cyrankiewicz. Wszyscy oczekujemy karnego transportu.

Z przeciekających do mnie informacji wynika, że trzeba jak najszybciej stąd pryskać. Najlepszą okazją są transporty do innych obozów. Na razie pracujemy w nowej pralni przy wyładowaniu, praniu i odwszawianiu ubrań po zagazowanych. Nasza trójka czerwonych punktów, po przebytych tarapatach na Bloku Śmierci i wykonanej karze chłosty 25 na tyłek, nie wzbudza u kapo szacunku, przeciwnie.

Jesteśmy numerami najstarsi w tym komandzie. Mimo pracy w nocy jesteśmy zadowoleni, czujemy się bezpieczni. Jeżeli Opatrzność nie chciała wyroków, to jest nam darowane życie. Czekamy powrotu do sił. Po pracy sprzątam bunkry, wynoszę kubły za dodatkową chochlę zupy. Mam wgląd w tragiczne życie tego podziemnego świata, gdzie rzadkie grypsy są ostatnią próbą nawiązania kontaktów z żywymi. Lokuje się tu także cywilów postrzelonych w walce i osławionych zbrodniarzy, takich jak Palitzsch i jego kumple, czy też przywódcy zbuntowanej kompanii ukraińskiej. Teraz całymi dniami wyśpiewują dumki czekając na sąd wojskowy.

Postrach obozu i główny egzekutor rozstrzelań Palitzsch siedzi tu za zwyczajne złodziejstwa. Flirt z więźniarką, i to Żydówką, jeszcze pogarsza jego sprawę. Dobrze byłoby, żeby złapał wesz i zdechł na tyfus. Myśl ta sprawia nam radość, ale teraz jest po epidemii. Nawet najbardziej pyszny raportführer, rasista oddany hitleryzmowi, szybko awansujący oficer, okazuje się zwykłą obozową hieną. Teraz, rozbrojony i bez pasa, prosi mnie – więźnia o papierosa. Dobrze, że nie mam i nie daję. Grozi mi, pewien swojej niedawnej ważności. Licho nie śpi, lepiej go unikać. Tracę przez to miskę zupy.

Z Salwą i Kiczmachowskim jestem znowu blisko. Choć każdy z nas śpi w innej izbie, pracujemy obok siebie. Stosunki między nami nie są zbyt serdeczne. Chociaż nie mamy do siebie żalu, wspólna ucieczka nie udała się. Nałożyło się na nią wiele przeżyć, o których chcielibyśmy teraz zapomnieć. A może tkwią w nas wzajemne pretensje?

Więźniowie z pralni to nowe transporty, ludzie w większości młodzi, przywiezieni wprost z wolności bez wyroków więziennych. Wyglądają, że są w pełni sił. Na ich tle nasza trójka wygląda na muzułmanów. Dzisiaj, jak co dzień składamy bieliznę, sortujemy marynarki i spodnie. Mój przydział to praca przy gazowaniu ubrań. Jest gorąco i pracuję rozebrany do pasa. Zbliża się północ i panuje senna atmosfera zmęczenia. Wchodzi kapo i nakazuje mi wyładować na dworze wóz pełen brudnych rzeczy. Spocony, odmawiam i proszę, aby innych nowo przybyłych skierował do tej roboty. Kapo osłupiał. Przecież tutaj wykonuje się wszystko bez grymasu niezadowolenia, i to biegiem. Krew uderzyła mu do głowy, coś wykrzykuje, grozi. Próbuję wytłumaczyć się zmęczeniem i robotą, którą mi wcześniej przydzielił. Nic nie pomaga. Kapo traktuje moje słowa jako bunt. Niedługo przebywa w obozie, wcześnie został funkcyjnym. Pochodzi z Austrii, jest więźniem godnym zaufania. Widzę w nim lojalną świnię, nie znam jego przekonań politycznych, wiem, że kombinuje z szefem naszego komanda, handlując tym, co znajdzie w ubraniach.

Obracamy się wśród rzeczy przywiezionych przez transporty z wolności lub getta. Można w nich znaleźć coś wartościowego. Nasza trójka przyszła do komanda jako ludzie nieznani i niepotrzebni. Możemy to ujawnić. Kapo chce się nas pozbyć. Upiera się nadal abym wykonał polecenie, bo inaczej złoży na mnie meldunek, a wtedy wrócę tam, skąd przyszedłem, to znaczy na blok 11. Groźba ta mnie gniewa. Odpowiadam, żeby mnie pocałował gdzieś. Niespodziewanie dostaję w twarz.

Bez zastanowienia oddaję. Kapo wymachuje rękami i zaplątany nogami w szmatach pada na wznak, uderzając głową o cementową podłogę. Traci przytomność, dostaje drgawek. Jestem przerażony tym, że zabiłem człowieka. Zbiegają się współwięźniowie i zlewają go wodą. Zmartwiałem, wiem czym to grozi. Lada moment pojawi się SS-man, szef komanda nazywany Kuternogą, zaufany politycznego oddziału, dzielący się chętnie ze zwierzchnikami tym, co mu kapo do garści wsunie. Po chwili kapo oprzytomniał. Namawiany przez swojego zastępcę volksdeutscha z Sudetów komunikuje chłodno, że zrobi na mnie meldunek i tam – wskazuje na Blok Śmierci – szlag mnie trafi. Rozumiem, chociaż rozmowa toczy się po niemiecku. Zdaję sobie sprawę, ile kosztuje mnie nieprzemyślany odruch. „Mam zszarpane nerwy” – tłumaczę, „nie chciałem” – mówię. Rezygnuję z wyjaśnień, bo sprawa staje się publiczna. Kiczmachowski, dobrze mówiący po niemiecku, „współczując” kapo uzmysławia mu ryzyko postępowania. „Kapusiów wykończą inni więźniowie” – mówi.

Przestraszył się kapo. On też chce dożyć wolności. Argumenty Kiczmachowskiego przekonują go. Ale jest jego zastępca. Ten uparcie dąży do złożenia na mnie meldunku. Wchodzącemu SS-manowi opowiada zajście. Zwołano zbiórkę. Wyciągnięty z szeregu, jestem bity i kopany. Krwawię, ale nie upadam.

Komando przygląda się w milczeniu. Zastępca kapo – volksdeutch – cieszy się, ja zwijam się jak mogę, a kapo prosi SS-mana, aby nie pisał na mnie raportu. Triumf odnosi Kiczmachowski, a ja żyję. Incydent ten wywołał zemstę nie znanych mi kolegów. Zastępca kapo zostaje w następnym dniu pobity. Teraz wyglądamy podobnie posiniaczeni. Nikt do nikogo nie ma pretensji.

Późną jesienią 1943 roku wykorzystuję okazję transportu w głąb Rzeszy do pracy w fabrykach. W Auschwitz jestem spalony. Za dużo mam na sumieniu wobec oddziału politycznego i komendantury. Przy pierwszej byle jakiej okazji wezmą mnie jako zakładnika na rozwałkę. Odpruwam z ubrania karne oznakowania przy okazji wyjścia z bloku 11, pod kuchnią obozową. Urywam się z grupy i zapisuję na transport do obozu Buchenwald koło Weimaru. Do pracy werbuje nas zaufany NSDAP, cywil. Sprawdzają, co umiem. Odchodzę, nie znając decyzji. Szybko naszywam z powrotem wyróżniające mnie oznakowania karne i wracam na blok 11. Często myślę o tym, aby wyjechać z Auschwitz. Wszystkich nas z czerwonymi punktami czeka ciężki transport do pracy w kamieniołomach. Tak głoszą plotki. W tym czasie wojska alianckie

wylądowały już we Włoszech i coraz częściej mówiło się o przygotowywanej wielkiej inwazji. Zbliżał się też front wschodni. Niespodziewanie zimą 1944 roku zostałem

wywieziony z grupą kilkuset ludzi do obozu w Buchenwaldzie. Podróż koleją w towarowych wagonach nabawia wielu z nas chorób. O ucieczce nie może być mowy. Jesteśmy dobrze strzeżeni. Na mrozie i śniegu czekamy na dezynfekcję, która niejeden raz okazała się być wykańczalnią. Otrzymujemy inne pasiaki i inne numery. Teraz nazywam się 41608.

W kamieniołomach nosimy kamienie. Na mrozie i bez rękawic. Nabawiam się zapalenia stawów, ale mój ból i choroba nikogo nie obchodzą. Takich jak ja jest wielu. W środku obozu rośnie, odrutowany tak jak my, stary dąb. Pod tym drzewem tworzył Goethe. Teraz dąb rzuca tylko smutny cień na plac apelowy.

Do Buchenwaldu przyjechał ze mną Salwa. Udało mu się zapisać na transport. Kiczmachowski pozostał w Auschwitz, a później znalazł się w obozie Flossenburg. Teraz niewiele mamy ze sobą wspólnego. Każdy z nas pracuje gdzie indziej.

Po kilku tygodniach znajduję się w miejscowości Schönebeck koło Magdeburga. Francuzi, Rosjanie, Czesi i Polacy pracujemy w zakładach zbrojeniowych. Nasz obóz liczy ponad dwa tysiące ludzi i jest zbudowany na terenach fabrycznych. Wypoczynkiem w pracy są częste naloty. Jesteśmy na trakcie do Berlina. W czasie alarmów spycha się nas pod fabrykę, do umywalni. Schronów nie ma. W przypadku bombardowania staniemy się zbiorowym grobem, mówią nam Niemcy. Zastraszeni bombardowaniami, nie rozumieją naszej ciekawości i zadowolenia z tego, że naloty trwają w dzień i w nocy. Samoloty jak chmura czarnych ptaków przysłaniają niebo, pomrukując groźnie. Nie nam ogłaszają wyrok. Bombardują Magdeburg w samo południe. Zadymiło miasto, zahuczało w powietrzu. Ciemne chmury zapowiadają klęskę. Nie mamy współczucia. Pamiętamy nasz, polski 1939 rok.

Poza tym mamy dzięki temu raz więcej cebuli, kiedy indziej garść nadpalonego grochu. Bombarduje się dworce, magazyny, wagony. Giną ludzie, a także więźniowie przy pracy.

Głęboko przeżywamy klęskę pod Arnhem. Wiemy o tym z głośnika. Drogą tą podaje się nam rozkazy i wiadomości. Z radością przeżywamy inwazję we Francji i z rozpaczą historię Powstania Warszawskiego. Klątwą i modlitwą wołamy do Boga o koniec wojny. Organizujemy w konspiracji spotkania i wieczorki poetyckie. Przygotowujemy się na ewentualność ewakuacji albo represji. Śnimy o wolności i chlebie. Pluskwy piją resztki krwi. Hodujemy je w siennikach. Gazujemy kradzioną siarką, dusimy się jej dymem. Nie dochodzą żadne wieści z domów. Wojska radzieckie, tak długo stojące nad Wisłą, ruszają z ofensywą.

Zapadam na gruźlicę i leżę w szpitalu obozowym bez lekarstw i głodny. Wypisują mnie po czterech tygodniach, czuję się lepiej bo jestem wypoczęty. Po miesiącu wracam tu znowu. Byle do wiosny. Która to wiosna już nas zawiodła? Będzie piąta i ostatnia.

Dłużej nie wytrzymamy. Jurek z Nowego Sącza, mój rówieśnik, czuje się coraz gorzej. Nie daje za wygraną, mimo choroby wstaje i kręci się po baraku. Zapada na zapalenie płuc i umiera. Do końca wierzył, że wróci do domu. A inni? Nie dbamy już o to, jak wyglądamy. Nie mamy mydła, z jedzeniem jest coraz gorzej. Ciągle ta sama pietruszkowa zupa i szczanie. Nie mamy zmian bielizny i śmierdzimy od moczu. Lepiej, żeby raz walnęła bomba, niż to co jest. Nareszcie coś słychać, z daleka dochodzą nas huki armat. Zaprzestano nalotów.

Dziś nie wychodzimy do pracy. Jest 11 kwietnia. Dzień wiosenny i piękna pogoda. Zapomniany świat nie jawi się nam w snach. Czas zatarł obraz kobiety.

Wiele rzeczy musi zaistnieć w nas na nowo. Uzmysławiamy sobie, że ta rzeczywistość zjawi się niebawem. Lęk miesza radość. Tymczasem nie chcemy

opuścić obozu. SS-mani nawołują, ponaglają, ale nadaremno. Przenikamy na tyły obozu, chowamy się wśród baraków, nie pozwalamy się wyprowadzić. SS-mani boją się nas zaatakować. Otrzymują posiłki i formują nas w kolumnę, a potem spędzają na szosę. Rozdano chleb z magazynu i opróżniono kuchnię. Niewiele tego było. Mam mocne buty, o które postarałem się wcześniej i w czapce garść suchej, solonej zaprawy na zupę.

W odległości kilkunastu kilometrów jest już front. Amerykanie zbliżają się szybko, drogi tarasują tłumy ludzi i wojska. Wędrówka ta, przypomina polskie drogi z września 1939 roku. Dla mnie jest to jedna i ta sama wielka droga do wolności. Pędzą nas na północny wschód. Zbliżamy się do brzegów Łaby. Ktoś zrywa się do ucieczki. Zaraz padają strzały. Kto słabszy zostaje przy drodze na zawsze.

Zapada wieczór i robi się bałagan. Mamy przejść most kolejowy. Wokół coraz więcej wojska, ciasno. Nasz opór to tylko zwłoka. Oddziały pospolitego ruszenia tzw. volkssturm, zapędzają nas na tory. Jesteśmy na froncie bezbronni. Odgłosy dział słychać coraz bliżej i nie wiadomo kto nas konwojuje. Wyraźnie przeszkadzamy na linii obrony. Między żelaznymi konstrukcjami mostu widzimy w dole spokojną toń wody. Łaba jest szeroka jak Wisła. Skoczyć w nią niebezpiecznie. Wolno idziemy po nierównym moście. W połowie długości przejście tarasuje wielka skrzynia. Ciężka jak wagon, musimy ją pchać do przeciwległego końca. Wiemy, że to ładunki wybuchowe. Wojsko reguluje ruch i co kilka kroków przepuszcza zmęczonych. Teraz pchają następni. Nagle słychać z tyłu przerywany świst lokomotywy. Nie widać jej świateł. W popłochu pędzimy do brzegu, a na torach zostaje skrzynia. Za sekundę może się stać to, co tylko z filmów znamy. Most huczy od uderzeń drewniaków.

Panika rośnie. Przez chwilę nie wiem gdzie jestem. Potrącony, padam głową w dół. Tuż koło mnie przejeżdża zasapana, czarna lokomotywa. Nie ma wybuchu, nie ma katastrofy. Złowroga skrzynia z amunicją stała na innym torze.

Wyłażę z dziury. Po omacku trafiam na pas munduru i hełmy, z przerażeniem stwierdzam, że jestem wśród żołnierzy okopanych na stanowisku. Pośpiesznie uciekam po cudzych grzbietach. Pochylony, ze schowaną w ramiona głową, biegnę przed siebie. Jest mi wszystko jedno. Zadyszany wkrótce przystaję.

W głowie słyszę tysiące dzwoneczków. Wokół mnie cisza i nie ma ludzi. Wokół mnie cisza i nie ma ludzi. Pierwszy raz od pięciu lat jestem naprawdę sam, nikt mnie nie pilnuje. Powoli się uspokajam. Siedzę, nie wiedząc co robić. Wtem na tle nieba rysuje się cień. Zbliża się w moim kierunku niepewnie. Zaciskam w rękach kamienie. Spodziewam się najgorszego. Bezszelestny cień nie może mnie ominąć, nadchodzi. Musimy się ze sobą zderzyć. Czuję się słaby i niezdolny do walki. Jest coraz bliżej i teraz poznaję w nim więźnia. Odtąd, choć się nie znamy, dzielimy nasze wspólne losy. On z nerwów dostał sraczki. Mam mu to za złe, bo słychać, ale przeszkodzić nie mogę. Czas nagli i trzeba się ukryć, nim nadejdzie świt. Puste, zaorane pole nie gwarantuje schronienia. Błądzimy, coraz bardziej sobie potrzebni i pewniejsi siebie. Natrafiamy na duży stóg słomy. Wkopujemy się jak lisy. Świtem rozpoznajemy teren. Otwarte pole od wschodu zamyka las. Tam są Niemcy. Od północy biegnie szosa. Nie ma na niej ruchu. Kolejowy nasyp od południa prowadzi od żelaznego mostu, który przekroczyliśmy nocą, a od zachodniej strony widnieje mała wioska. Cienkie smugi dymu z kominów dają znać o budzącym się ranku. Ani śladu żywej duszy. Tak mija dzień. Prawdziwe piekło zaczyna się dopiero nocą. Ogień artyleryjskich pocisków rozrywa ziemię, rzuca nami i grozi błyskami świateł. Po cichu odmawiamy prośbę o przetrwanie. Z lewa i prawa skradają się pochylone sylwetki niemieckich żołnierzy nacierających na wieś. Koło uszu przelatują kule, ich świst miesza się z ciągłym terkotem karabinów maszynowych. Trwa to całą noc. Świtem zasypiamy mimo głodu i pragnienia. Przez 3 noce i dni leżymy w dziurze, nie mogąc wychylić nosa. Czwartego dnia jesteśmy już obojętni na losy wojny. Nie mamy sił ani woli, żeby dobrnąć do ludzi. Zostaniemy tutaj do czasu, aż nas ktoś odnajdzie. Leżymy jak w letargu, nie zdając sobie sprawy z tego, że już od dwóch dni wioska jest wolna. Dzieli nas od niej nie więcej niż 300 metrów. Ciężkie walki nocą szły o przyczółek amerykański, na którego terenie jesteśmy ukryci.

Jest samo południe 15 kwietnia i świeci słońce. Wolność przejeżdża obok nas czołgami. Czas zebrać siły, aby ją powitać. Zdejmujemy koszule i rozebrani do pasa powiewamy nimi nad głową. Nie są białe, ale oznaczać winny nasze poddanie się. Wspierając się wzajemnie, wleczemy się ostatkiem sił do wioski. Te ostatnie 300 metrów odbywamy po zrytym pociskami polu. Aż dziw, że żywi. Wśród zamkniętych domów i przymkniętych okien, czujemy się niepewnie. Nikt nas nie wita. Jesteśmy obojętni wyzwolicielom. Żują gumę, kokietują dziewczyny za płotem. Bez rewizji i pytań dostajemy się do środka wsi. Wśród zabudowań widzimy rodaków z literką P na bluzach. Podają nam kromki chleba i mleko. Bez entuzjazmu wita się tych zza świata obozowego, ostrzyżonych, wychudłych, brudnych i nikomu niepotrzebnych. Pierwsza noc wolności mija bez snów. Spędzamy ja na sianie. Wojna trwa nadal, a my jesteśmy strojni w pasiaki, niepewni jutra, daleko od domu i bliskich, bez życzliwości drugich. Spotykamy kolegów. Wielu znamy z widzenia. Teraz „przebrani na cywila” wyglądają śmiesznie. Podobnie dzieje się ze mną. Ubrany w cudze rzeczy, bawię swoim widokiem innych. To coś jest na mnie za krótkie, a zarazem za szerokie. Dostaje przydziałową koszulę z pieczątkami, za duże kalesony i porcję proszku DDT do rozporka. Tak rozpoczynam nowe życie w innym obozie, obozie dla uchodźców. Żywieni z kotła i herbatnikami przez UNNRĘ, oczekujemy na możliwość powrotu do ojczyzny.

Po uzyskaniu świadectwa dojrzałości w polskim liceum w Maczkowie latem 1947 roku wracam przez Lubekę do kraju.

Informacje

Autor

Józef Szajna

Źródło

„Teatr” 1992, nr 4–6