Ślad wędrownego człowieka

Wiesław Darowski: Rok 1987, a zwłaszcza marzec, to dla Pana czas jubileuszowy: znaczących – 65-lecie urodzin; ważnych – 40-lecie pracy twórczej i 30-lecie otrzymania pierwszej liczącej się nagrody artystycznej; doniosłych – 15-lecie stworzenia Teatru i Galerii „Studio” w Warszawie; znamiennych – 5-lecie ostatecznego rozstania się ze swoim teatrem...
Józef Szajna: Właściwie tak, chociaż tego ostatniego pięciolecia nie mogę traktować w „kategoriach” jubileuszu. Jeżeli już miałbym odnieść się do tego okresu to raczej nazwałbym go „półmetkiem” czwartego dziesięciolecia, stosując – oczywiście – swoje teatralne miary, gdyż moją obecność, moje miejsce w teatrze wyznaczały jak gdyby dziesięcioletnie etapy. Pierwszy z nich to czas uczenia się, podglądania świata, a nawet buntu przeciwko akademickiemu myśleniu o teatrze różnych dyrektorów i reżyserów, z którymi przyszło mi współpracować: buntu przeciwko sprowadzaniu scenografii do roli jedynie usługowej wobec dramatu, roli czysto estetycznej, a często wyłącznie dekoracyjnej. Drugi, bardziej już autonomiczny, wiąże się z moim penetrowaniem, poszukiwaniami, organizowaniem nowych zjawisk teatralnych nie tylko jako scenografa, lecz i reżysera-inscenizatora, odpowiedzialnego tak za kształtowanie wyobraźni odbiorcy, jak i za finał spektaklu. Był to początek teatru artystycznego i autorskiego. Wreszcie trzeci, rozpoczynający warszawski okres twórczości, łączy się z Teatrem Klasycznym, który przekształciłem w Centrum Sztuki „Studio” TEATR-Galeria. Wówczas mogłem bez ograniczeń formować własną, artystyczną wizję świata, wizję teatru plastycznego, mówić własnym językiem teatralnym, pisać scenariusze, rozmawiać sam na sam z widzami. 

W. D.: Aby u progu czwartego dziesięciolecia już nie tyle tradycyjnie rozejść się z miejscem rozpoznanym, ile zakończyć ten długi proces tworzenia teatru z aktorami profesjonalnymi. Czyżby do tego stopnia zawiódł się Pan na zbiorowej odpowiedzialności za akt twórczy?
J. Sz.: W jakimś sensie zawiodła mnie „sztuka” teatru, jako formuła pracy zbiorowej, i to w czasie, kiedy starałem się dać z siebie więcej niż zwykłą estetykę teatru mieszczańskiego. Wybrałem więc to, co jest kreatywne i zależne tylko ode mnie samego; co dokonuje się już w mojej samotności. Praca zespołowa zaczęła zawodzić. 

W. D.: Czyli nie bez racji mówi bliski Panu Witkacy, że twórczy proces teatralny jest tak „zabrudzony” rzeczywistością, emocjami, psychologizmem aktora i jego sytuacją zawodową, iż teatr, jako sztuka, trudny jest do zrealizowania?
J. Sz.: To jest jakaś prawda. Aktorzy, ze swymi nawykami wyniesionymi z tradycyjnych teatrów, chcą grać na scenie jedynie siebie, a mniej służyć pewnej idei. Ich środki wyrazu związane są z grą psychologiczno-obyczajową. Stąd tak często przemieniają znaczenia w transpozycję swoich doznań osobistych. Dlatego i wszystko, co chciałem widzieć w animacji drugiego człowieka, stawało się albo za trudne technicznie, albo nieosiągalne mentalnie. Aktorstwo nie ma – niestety – wiele wspólnego z otwartością, gdyż zracjonalizowane zostało przez rutynę i kokieterię. A ja żyłem tworzeniem teatru emocjonalnego, wzbogacającego intelektualnie. Chciałem wspólnie budować przedstawienia, grać wszystkie role wymyślonych postaci, spalać się w zbiorowej pracy twórczej i sprawdzać to w konfrontacji z widzem. Ale stawało się to trudne, coraz trudniejsze. Widziałem często zespół chłodny w swoim pogotowiu. To mnie męczyło, zniechęcało. Czułem przesyt, przerost teatru niezaangażowanego. 

W. D.: Z wypowiedzi tej wynika, że przyczyny Pańskiej rezygnacji były bardziej złożone, niż podano to w oficjalnej wersji?
J. Sz.: Nie jest to takie ważne, chociaż teatr to duża część mojego życia. Ostatecznie swoją decyzję, na którą złożyło się kilka powodów, podjąłem w czasach, kiedy żywioł „demokratyzacji” wdarł się również do instytucji artystycznych, co sprawiało, że indywidualne decyzje twórców zaczęły podlegać weryfikacji zbiorowej. Uważam – powtarzając za Jerzym Waldorffem – że sztuka bliższa jest pojęciu arystokracji niż demokracji. Do teatru przyszedłem nie po to, aby realizować lepsze lub gorsze przedstawienia, zatrudniać martwe dusze, ale by teatr tworzyć: taki teatr, jakim go widziałem. Sztuka nie zna kompromisów, a „Studio” wymagało wielu zmian, których nie mogłem akceptować. Z wieloma aktorami pracowałem ponad 10 lat. Do wielu jestem nadal przywiązany. Jednak ta długoletnia „wierność” sobie nie gwarantowała dalszych sukcesów. Odszedłem, aby zależeć tylko od siebie samego i sprawdzać własne teorie z życiem. 

W. D.: 10 lat. Ten okres aż tak mocno „zaciążył” na Pana działalności teatralnej, iż zdecydował się Pan wprowadzić do statutu Centrum Sztuki „Studio” zastrzeżenie, że funkcji dyrektora nie powinno się sprawować dłużej, niż przez dwie kadencje?
J. Sz.: 10 lat na kierowniczym stanowisku, i do tego w „sztuce”, to bardzo długi okres. Jeżeli w tym czasie twórca nie wypowie się, to znaczy, że nie ma nic do powiedzenia. Stanowisko „dożywocia” to nie dla mnie. Muszę żyć zgodnie z moim wybranym zawodem, w harmonii z dziełem, które tworzę. Myślę, że nieszczęściem wielu ludzi jest to, iż powielają słowa, spektakle, obrazy. Przedłużanie czasu trwania na stanowisku grozi popadnięciem w rutynę. A rutyna, tak jak banał, oznacza śmierć sztuki czy instytucji. To zjawisko często daje o sobie znać w teatrach. 

W. D.: Odszedł Pan ze stworzonego i prowadzonego przez siebie teatru-instytucji zamykając tym samym pewien cykl doświadczeń. Czy również i zainteresowań?
J. Sz.: Odszedłem z teatru, ale nie od teatru, gdyż stanąłem nad pewną granicą możliwości organizacyjnych i twórczych. Był to rok 1982, marzec. Wróciłem do nie namalowanych obrazów, do projektów, z którymi się nosiłem od lat, do nie dokończonych tekstów; tak więc – jak w tym ostatnim przypadku – kontynuacja stała się odwrotnością tego, co było, obraz zamieniam w słowa. 

W. D.: „Chcę teraz robić coś, co nazwałbym pisanymi spektaklami” – powiedział Pan przed pięciu laty, chociaż niewielu chyba uwierzyło, że ktoś tak zaangażowany w twórczość sceniczną mógłby zamieniać obrazy i działanie teatralne na słowo. Czy rzeczywiście udaje się Panu „pisać spektakle”?
J. Sz.: I tak, i nie. Teatr noszę w sobie od 40 lat; nie potrzebuję go nawet spisywać. To moje pisanie ciągle przeciera się i krystalizuje w myślach, zawiera w mojej kontemplacji. Kto wie, czy ona nawet nie jest tym najcenniejszym momentem życia: momentem w jakimś sensie zamykającym drogę praktyce, która mogłaby okazać się dużo banalniejsza niż zamiar. 

W. D.: To wyznanie brzmi jak wykręt...
J. Sz.: Ale nim nie jest. Realizacja zazwyczaj jest barbaryzowaniem czegoś niewypowiedzialnego – idei. Słowo, mówiąc językiem Dantego, jest nieskładne, a wierny jest obraz. Piszę obrazami i działaniami, które gdzieś pod czaszką żyją. 

W. D.: Czyżby nad tym, co Pan tworzy, ciążyła świadomość niemożności całkowitego wypowiedzenia?
J. Sz.: Dzisiaj czuję się w jakimś sensie bezbronny; bezbronny w warsztacie. Plastyka to sztuka milcząca i statyczna. Kiedy chciałem ożywić obraz, zszedłem z moim Pegazem na scenę. Teatr dawał mi poszerzenie rzeczy, większe możliwości wypowiedzi, kontrastową różnorodność warsztatową. Jest on przecież syntezą wszystkich sztuk: literatury, muzyki, plastyki, aktorstwa, a więc i drugiego człowieka, z którym można nawiązać kontakt. Oczywiście, o ile założyć, że aktor jest przekaźnikiem rzeczy sprowadzającej się do – żeby po witkacowsku tego użyć – tzw. sprzężenia zwrotnego. Ale i na tym terenie stawałem się bezbronny nie mogąc przekroczyć bariery, która przeszkodziła mi w ujawnieniu tej najbardziej z ostatecznych prawd własnej sztuki. Dzisiaj więc mogę tylko nosić teatr w sobie i malować go. Bo życie stało się teatrem. Wydaje mi się, że jeszcze nie namalowałem tego obrazu, który zamknąłby moje życie malarza i reżysera. A zrealizowanie jednego przedstawienia więcej, nie ma większego znaczenia. Chyba że będzie to mój Sąd Ostateczny

W. D.: W 1977 roku na Festiwalu Teatru Narodów w Paryżu powiedziano o Panu: malarz nawrócony na teatr. Jak można mówić o Panu dzisiaj? Malarz nawrócony na malarstwo?
J. Sz.: Byłem i jestem artystą malarzem z wyboru, z zainteresowań z wykształcenia (ASP w Krakowie). Teatrowi przypisuję rolę współtworzenia w sztuce, a nie tylko nadążania za nią. Jeśli teatr, to nie literacki tylko, czy repertuarowy, ale artystyczny i wyobraźni. Teatr to sztuka interdyscyplinarna, a nie tylko aktorska. Zarówno przez teatr jak i plastykę ciągle pisałem jedno życie, tworzyłem pewną projekcję tego złożonego życia. Wiele spraw, które ujmowałem w kontekście filozoficznym, ciągle pchało mnie albo do nieba, albo do piekła, aby w końcu móc odegrać życie w czyśćcu, w pokorze i zbiorowym katharsis. 

W. D.: Co Pan chciałby jeszcze uzyskać w malarstwie, czego chciałby się Pan w tym malarstwie – jak mówią potocznie plastycy – dogrzebać?
J. Sz.: Oczekuję pewnego zaskoczenia w widzeniu, które mogłoby mnie odświeżyć, olśnić, zmienić perspektywę. Oczekuję odkrycia nowego zjawiska, które mógłbym uzmysłowić fizycznie w teatrze. Ciągle szukam stosując nowe środki wyrazu, odmiennej poetyki. Jestem w ustawicznej wędrówce, ciągle na otwartej drodze poszukiwań. Może pcha mnie w tę stronę czysta ciekawość dokonywana w imię tego, co nieodkryte, niezbadane, co jest obszarem niewiedzy, przewidywaniem, co może być przekraczaniem progu niepewności, przechodzeniem przez ciemny labirynt, tunel, aby wyjść ku światłu? Może spodziewam się czegoś więcej niż mógłbym to zrealizować, osiągnąć przez aktora? Dlatego więcej maluję. Uważam, że trzeba namalować obraz jak gdyby przewidując jego znaczenie, znając jego przesłanie, a więc uczynić go „ponadczasowym” i „pozawspółczesnym”, i to nie na zasadzie jednodniowego manifestu aktualności z kraju i z zagranicy. Trzeba utrwalać, ale to, co godne będzie utrwalenia na jutro i co mogłoby stać się wartością uniwersalną – jak pisałem o tym w O materii spektaklu . Dzieło-obraz, spektakl – musi być na tyle otwarte, ale zarazem mieć tak silną motywację, aby zaistniały w nim puste miejsca, przestrzenie nośne, które każdy powinien wypełniać własną wyobraźnią własnym światłem. 

W. D.: I z tego chyba powodu rozpadały się wszelkie próby syntetyzowania Pańskiego dzieła. Nic więc nie tracą na aktualności dawno już wypowiedziane słowa: nie dam się zaszeregować – za nic, nigdy, nigdzie?
J. Sz.: Żywa materia wymyka się, jak rtęć, wszelkim klasyfikacjom. Nie jest stabilna, ale zmierza do pojęcia zmienności w czasie i zawsze pojemna, bo ludzka. 

W. D.: Niemniej w książce Zofia Tomczyk-Watrak Józef Szajna i jego teatr Pańską myśl teatralną próbowała zamknąć w pułapce teorii i pewnych dookreśleń. Czy wyszedł Pan z tego obronną ręką?
J. Sz.: Cenię sobie książkę Zofii Watrak, choć stanowi ona refleksję nad pewnym wycinkiem mojej twórczości teatralnej, dokonującej się pod kątem semiotyki i języka znaków i znaczeń w plastyce teatralnej. Ta książka, jak i wcześniejsze Marii Czanerle oraz Elżbiety Morawiec i Jerzego Madeyskiego nie mogą w pełni ująć całego zjawiska mojej sztuki plastycznej i teatralnej. Te trzy publikacje jak gdyby sobie zaprzeczają albo uzupełniają się, nigdy jednak do tego stopnia, aby mogły ogarnąć całokształt dokonań teoretyczno-praktycznych i tych, które nadal tworzę. 

W. D.: Sądziłem, a zapewne nie tylko ja, że w roku jubileuszowym ukaże się czwarta, sumująca wcześniejsze doświadczenia, publikacja dotycząca Pańskiej twórczości, ale już wydana albumowo przez „Arkady” w serii Sztuka naszych czasów. W katalogach wydawniczych nie spotkałem się jednak z żadną zapowiedzią takiej książki. A przecież nie wszystkich krytyków Pan tylko szokował albo oburzał. Wielu z nich to już przyjaciele wielcy orędownicy Pańskiej sztuki...
J. Sz.: Nie mnie o tym rozstrzygać, ani też podpowiadać. 

W. D.: W tej ostatniej, choć pochodzącej sprzed 2 lat, książce, Zofia Watrak sprowadza Pana działanie jak gdyby do jednego teatru. Czy słusznie?
J.Sz.: Tworzyłem właściwie kilka teatrów. Inny w Nowej Hucie, inny we współpracy z Grotowskim, kiedy narzuciłem mu swoje widzenie świata w Akropolis; inny w Krakowie; inny w Warszawie. Poetyka np. Cervantesa jest czymś innym, stanowi inną składnię językową, niż przedstawienie Majakowski. Dante to także nie jest ten sam teatr, co Replika, posiadająca już dzisiaj siedem wersji. Te różne teatry zawierały w sobie odmienne poetyki, scenariusze i kształty. 

W. D.: Ale i znaczne powtórzenia...
J. Sz.: Często stawiałem te same pytania, które krążyły wokół tych pojęć, jak życie i śmierć, dobro i zło, potrzeba miłości. Powtarzając pewne elementy plastyczne, jak np. koło, drabina, ukazywałem je w różnych odmianach, nie pisałem tych samych tematów, a konteksty i estetyka były bardzo różne. 

W. D.: Gdybym zapytał Pana o nowe zamierzenia teatralne, to przypuszczalnie, że usłyszałbym znaną mi z wcześniejszych publikacji odpowiedź: „mam za mało czasu a za dużo do zrobienia. Raz mnie rzuca w pisanie, raz w malarstwo. W teatrze jest za dużo uzależnień”. Ale – mimo wszystko – czy to Pana pisanie łączy się z zamysłem zrobienia swojego Sądu Ostatecznego?
J. Sz.: Istotnie, zdradzałem się kiedyś z takim pomysłem. Miała to być jak gdyby druga część Dantego, a jednocześnie jego negatyw. Ten temat długo we mnie dojrzewa. Powstał już szkic. Ale jeszcze nie czas na nowe spektakle. Ciągle mam zbyt dużo zaległości i pełne ręce roboty. Jestem w ustawicznym ruchu jeżdżę na różne międzynarodowe festiwale – ostatnio byłem w Belgii i Kanadzie, gdzie otrzymałem nagrodę obok Bergmana; urządzam wystawy, prowadzę wykłady dla różnych środowisk, m.in. w Argentynie opracowywałem Dantego w dwóch odmiennych wersjach (Jugosławia, RFN), przygotowałem w 1986 roku siódmą wersję Repliki w teatrze Habima, którą pokazałem również na festiwalu w Jerozolimie. Tak więc nadal żyję w pośpiechu, pod presją natłoku myśli. 

W. D.: Replika ma już swój kilkunastoletni rodowód. Czy potrafi jeszcze zachować swoją świeżość?
J. Sz.: Tym spektaklem, który w pierwszej wersji był plastyczną kompozycją, najgłębiej wyrażam swój stosunek do świata. W różnych krajach przyjmowana jest nadal z dużym zrozumieniem i zainteresowaniem. Czas współczesny odmładza Replikę. Oczywiście, nie mam zwyczaju powtarzania spektaklu. To byłoby i nudne, i niewykonalne. Ciągle przygotowuję różne wersje, np. izraelska Replika była już siódmą z kolei. Poprzez nią chciałem powiedzieć o potrzebie nowego życia, potrzebie myślenia na jutro. Jej realizacja w teatrze Habima dała mi wiele satysfakcji, a nawet zbliżyła do tematu eschatologii. Stało się to, być może dzięki innym warunkom, innemu i młodemu zespołowi, a przede wszystkim dzięki zaangażowaniu wszystkich. 

W. D.: A przecież i tamtym aktorom musiał Pan „odebrać” aktorstwo, odjąć im najważniejsze w teatrze – słowo, pozbawić indywidualności. Nikt nie protestował?
J. Sz.: Nie, wręcz przeciwnie. Tylko u nas, aktorzy uważali, że wyrządzam im jakąś krzywdę „pozbawiając” ich cech gwiazdorstwa. Chociaż nie wszyscy. Na scenie aktor gra daną mu rolę, a ja buduję przedstawienie, a nie – jak to bywa – aktor gra i to wystarcza zamiast przedstawienia. Może i dlatego teatr przestaje być twórczy, że brak mu reżyserów; jest przegadany, statyczny, jakby muzealny. 

W. D.: Opuścił Pan swoje „Studio”, choć rozstanie z nim nie było równoznaczne z zaniechaniem prezentacji dorobku, głównie przed publicznością światową. Po raz pierwszy od lat Dante i Replika pokazane zostały w ubiegłym roku na Festiwalu Teatru Wizji i Plastyki w Katowicach. To chyba były jedyne krajowe pokazy ostatniego pięciolecia?
J. Sz.: Nie pamiętam, ale są one nadal w repertuarze Teatru „Studio”. Replika, która przez długie lata mogła być grana w „Studio”, obecnie objęta została „zakazem” prokuratury ze względu na zaostrzone przepisy przeciwpożarowe. Dziwne. 

W. D.: Jakie są Pana pofestiwalowe wrażenia, wrażenia – jak się Pan sam nazwał – reformatora teatru? Czy uważa Pan, że został – jak twierdzili niektórzy krytycy zwolniony rytm, że wyczerpują się już poetyki tego teatru?
J. Sz.: Zacznę od sprostowania. Ja sam siebie nie nazwałem reformatorem, to o mnie powiedziano: „scenograf, który reformuje teatr”. A stało się to przed 30 laty, gdy wręczano nagrodę „Przeglądu Kulturalnego” temu, który „teatrowi potrafił narzucić nowy kształt plastyczny” i przełamać w teatrze milczenie scenografów. Za mną poszli inni. Później udało mi się stworzyć tzw. teatr autorski. Ale wracając do pierwszego Festiwalu Teatru Wizji i Plastyki w Katowicach, podjęto się pięknej i – jak sądzę – trochę karkołomnej inicjatywy. Nasz widz, wychowany w tradycyjnej kulturze teatru rozrywkowego, repertuarowego, nie jest przyzwyczajony, aby czytać oczami; na ogół czytamy uszami. Człowiek, który nie umie czytać faktów i tego, co widzi, a tylko żyje pod nakazem słowa, przyjmuje często postawę posłuszeństwa, bierności. Mimo iż jest to teatr akcji bez słów, to jednak wiele przekazuje treści, ale przemawia do tych, którzy się nie tylko „gapią”, ale odczytują myśląc. Festiwal w Katowicach ucieszył mnie i zaskoczył. Ucieszył faktem, że drugie 40-lecie Czarnego Śląska zaczęło się od manifestacji artystycznej. Wydawałoby się, że dla sztuki być może trudnej, duży okręg przemysłowy nie jest najlepszym terenem, bo tu króluje sport. To przypominało początki mojej pracy w Nowej Hucie, a więc ten dobry – „bez wzorca” – teren, na którym można budować. Gdyby nawet to miało przypominać budowę pałacu z piasku, to i tak będzie to rzucanie pięknego ziarna. 

W. D.: Pan jednak przegrał w Nowej Hucie, wywołując nawet popłoch w środowisku wystawieniem np. swojego Rewizora. Dopiero po Pana odejściu – jak pisano – nastał czas uspokojenia w teatrze...
J. Sz.: Z kim przegrałem? Z recenzentami? Z władzami? Z widownią? W ocenach mojej pracy posługiwano się w latach sześćdziesiątych schematami i urzędnikami ds. kultury, którzy zawsze najlepiej wiedzieli, jakiej sztuki najbardziej potrzebują robotnicy. Dla tej publiczności przygotowuję wiosną 1987 wystawę moich dokonań artystycznych ostatnich 10 lat; zarówno w plastyce, jak i teatrze. Nawet nie przypuszczałem; że tak wielu ludzi obecnie w Warszawie pamięta czasy mojej pracy w teatrze w Nowej Hucie i Krakowie. Na początku kwietnia Replika i Dante grane będą w teatrach obu miast. Cieszy mnie to. 

W.D.: Czekam na widza, który będzie partnerem do dyskusji – powiedział Pan przed laty. Czy dzisiaj go już Pan znalazł, czy też zdobył Pan większe uznanie dzięki dobrym recenzjom zagranicznym?
J. Sz.: Myślę, że lata eksperymentów w sztuce, praca w różnych teatrach, możliwość spojrzenia na całokształt twórczości sprawiły, iż w jakimś sensie widz zbliżył się do tego, co robię czy robiłem przed laty. Mój teatr stał się bardziej przystępny, ale nie dlatego, że nadawca zszedł w dół. Kształtowanie wyobraźni odbiorcy jest obowiązkiem, a nie tylko przywilejem artysty. 

W.D.: O Pana teatrze mówi się, chociaż go właściwie nie ma. Coraz więcej krytyków wskazując na sukcesy polskiego teatru lat siedemdziesiątych wymienia i Pana wielkie premiery, które były dla teatru tym, czym – jak to obrazowo ujął Tomasz Raczek – husaria dla naszych wojsk. Husaria jednak przegalopowała...
J. Sz.: Husaria to brzmi dumnie – również w sztuce. Nie znoszę stagnacji. Dobrze jest mówić własnym językiem. Rolę odtwórczą i usługową pozostawiam innym. Zawsze dążyłem do teatru osobistego, autorskiego, który ma być sam w sobie kulturotwórczy, bez protez z zewnątrz. Myślę, że w poszukiwaniach, ustawicznej penetracji nieznanego zostawiłem w teatrze ślad stopy wędrownego człowieka. 

W.D.: Jak dzisiaj, po pięciu latach, patrzy Pan na "Studio", które wyrosło z Pana?
J. Sz.: Patrzę dobrze i z boku. Obecnie przygotowuję się do dalszych wystaw w Polsce i za granicą. Poza tym piszę. „Studio” rośnie i rozwija się, przemienia, osiąga nowe sukcesy. To jest prawidłowe. Galeria „Studio” przygotowuje nadal moje wystawy. W archiwum przechowuje się całą fotograficzną i pisaną dokumentację nie tylko lat 1972–1982, ale całego 40-lecia mojej pracy, w tym i pedagogicznej. 

W. D.: Szkoda tylko, że Dante i Replika nie ma dokumentacji filmowej, tak jak stało się to z Cervantesem, emitowanym w TV.
J.Sz.: Ja również żałuję. Są to przecież przedstawienia festiwalowe. 

W.D.: Dziękuję za rozmowę, a gratulując ostatniej Nagrody m.st. Warszawy, życzymy z okazji jubileuszu nie tylko albumowego wydania książkowego, nie tylko sfilmowania arcydzieł stworzonych w Pańskim teatrze narracji plastycznej, ale przede wszystkim tego, czego Pan – jak sądzę – w tej chwili najbardziej potrzebuje: własnej pracowni i własnej galerii, aby gromadzić w jednym miejscu to wszystko, co stanowi o wielkości naszej sztuki plastycznej, wielkości polskiego teatru.

INFORMACJE

AUTOR

Wiesław Darowski (rozm.)

ŹRÓDŁO

„Kierunki” 1987, nr 10

DATA

8 marca 1987

DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ

SKAN